Bajka o Perliku i Sokole
Na skraju lasku, tuż za kapliczką,
mieszkali sobie Perlik z Perliczką,
posiedli sporą gromadkę dziatek
przekonań mocnych wór na dodatek,
wodę i karmę, więc mieli się
tak, jak za piecem u Pana B.
Klatka ich była przyciasna, stara,
trzy kroki w prawo i ściana zaraz,
dawno sypała się od korzeni,
lecz Perlik za nic by jej nie zmienił,
bo tylko wtedy był całkiem rad,
kiedy nie zmieniał się jego świat.
Oprócz przekonań, dziatek i żony,
miał jeszcze Perlik zaprzyjaźniony
drób – od indora aż po kurczaka –
co jednym głosem z nim zawsze gdakał
i ten bezmyślny, a głośny gdak
był mu nad wszelkie łakocie w smak.
Tu by się mogła skończyć opowieść
o tym, jak żyli ci Perlikowie,
kochając bezruch i święty spokój,
gdyby nie pewien nieznośny Sokół,
który się zjawił nie wiedzieć skąd
i się okazał gorszy niż trąd.
Miast w kółko międlić znajome pienia,
dawał ten złośnik do zrozumienia
że wszystko płynne jest, a co gorzej,
w klatce coś także zmienić się może,
jutro, pojutrze, nawet nie dziś,
lecz nie jest głupia o zmianie myśl.
Spienił się Perlik jak oranżada:
„Sokół nie gada tego, co gada!
Tak się nie godzi w ptasiej rodzinie,
by ptak ptakowi podkładał świnię!
Ja na te rzeczy mam dobry słuch –
nie grozi w klatce nam żaden ruch.”
Słowa perlicze, twarde jak skała,
natychmiast drobiu część zrozumiała
i jęła szeptać po kątach zgoła:
„dłużej Perlika niźli Sokoła,
jeśli cierpliwy będzie nasz klan,
przeczeka sprawę, nie będzie zmian.”
Bajka do tego zmierza pomału,
że się przewidzieć nie da morału,
nikt nie potrafi tego wyliczyć –
sokoli wygra wzrok, czy perliczy,
zatem na razie powiedzieć dość,
że Sokół dalej robi na złość.