Zespół Macierewicza
Przychodzi baba raz do lekarza,
dolegliwości swoje wylicza,
a lekarz na to: oj, kurka z twarzą,
pani ma zespół Macierewicza.
Panie doktorze! – baba z lamentem –
czy taki zespół da się wyleczyć?
Toć przez choróbsko toto przeklęte
łażę i ciągle gadam od rzeczy.
Ludzie mi kręcą na czole kółka,
wyśmiewa ze mnie się pół narodu,
daj mi pan, błagam, jakieś pigułki,
żebym ze zdrowiem była do przodu.
Bardzo mi przykro – doktor odpowie
i z oka otrze łezkę goryczy –
jak już ktoś taki zespół ma w głowie,
to medycyna leży i kwiczy.
Żadne tabletki czy lewatywa,
żadne zabiegi tu nie pomogą,
bo nic na taki zespół nie wpływa,
nawet śmiech próżny, wzgarda i wrogość.
Choćby odtrutkę ktoś lał do dzioba,
choćby psychiatra siedział do rana,
nic nie da skutku, bo to choroba
na rzeczywistość impregnowana.
Zakrzyknie baba: laboga, rety!
Tom wpadła w kompot jak jaki Pyrrus!
Skąd do porządnej polskiej kobiety
taki się wredny przyplątał wirus?
Jak tu żyć dalej z takim zespołem,
jak normalności pozór zachować?
Ja się pochlastam lub wpadnę w dołek,
jeśli nie będę już nigdy zdrowa!
I z gabinetu poszła na sumę,
chlipiąc w chusteczkę „Jezus, Maryja!”,
a doktor do się szepnął w zadumie:
tego wirusa lepiej omijać.