Kosz piknikowy
Na piknik czerwcowy szykuje się Bobik.
Zapasów wszelakich ma niezły zasobik,
swojskiego wyrobu, polskiego patentu,
co koszyk wypełnią mu dziś do imentu.
Jest gruba tu kreska w błyszczącym auszpiku,
aferek i afer pieczonych bez liku
łososie w etosie i gdańskie koreczki,
smażone tyrady, wędzone trzy teczki,
pęk sporych skandali, rój plot w majonezie,
klops z mediów (choć wielki, do kosza też wlezie),
z mielonej półprawdy wyborne wędliny
i jaj jak berety ze cztery tuziny,
ptifurki na deser, a jeszcze do tego
napitek Polaka i to prawdziwego.
Niełatwo to dźwigać, bo każda zakąska
odmienną melodię labidzi lub kląska,
a jak się z tym wszystkim nie dojdzie do ładu,
to może ktoś podejść i rzec „spieprzaj, dziadu!”
Więc stara się Bobik, z przejęcia drżąc cały,
by mu nie pożarły się te wiktuały
lub nie narobiły na środku ulicy
bigosu, rąbanki, czy też jajecznicy
i żeby je donieść, nim wszystkich wystraszą,
do miejsca toastu za wolność.
Za naszą!