Bajka o kandydacie na króla
Po krótkim parciu na szkło i wyborczych bólach,
gdy jęczał elektorat kurczem nagłym zdjęty,
urodził się Polakom kandydat na króla –
swój chłop, bo miał od razu wysokie procenty.
Gadał, jak po procentach pół narodu gada –
że klęska, kondominium, że złodzieje wokół,
że brak tych… panie… JOW-ów to straszna jest wada,
a jak zmieni się władza, będzie święty spokój.
Że jak nie ma programu, to właśnie jest cacy,
że imigrant się na nic krajowcom nie przyda –
z otwartymi gębami słuchali rodacy,
bo dokładnie po myśli ich prawił kandydat.
Znów procenty mu rosły i słupki w sondażach,
znowu jakimś potrzebom wychodził naprzeciw,
a im więcej bzdur skrajnych w natchnieniu wytwarzał,
tym mu bardziej ufali dorośli i dzieci.
Cóż, że król ma być mądry, nie stoi w ustawach,
ani że ma myśleniem na miłość zasłużyć,
dureń może wielbiony być z lewa i z prawa,
albo miś, co rozumek ma całkiem nieduży.
Lecz że happy end zawsze jakiś znaleźć da się,
można bajkę szczęśliwie zakończyć tak oto:
ten kandydat na króla dojść musi po czasie
tam, gdzie każdy król w końcu dochodzi. Piechotą.