Lewacka klawiatura Rysia
Noc w Berlinie zapada czarna i ponura,
śpią już nawet bakterie w jelita uchyłkach,
tylko na jednym biurku świeci klawiatura
nieskalaną białością, bez jednego pyłka.
Całe miasto po cichu zagarnia ten obiekt,
macki swoje wypuszcza po najdalszy kraniec,
a w dodatku nie świeci zwyczajnie, tak sobie,
ale – co tu ukrywać – świeci podejrzanie.
W snach od tego koszmarne zjawiają się wątki,
wina stale w nich błądzi i sumienia wyrzut,
chciałby zerwać się śpiący, biec równać żołądki,
pracować w pocie czoła na miseczkę ryżu,
w prawicowych ksiąg zbiory wpuszczać stada myszy,
do bankierów wallstreeckich bez litości strzelać –
wszystko pod wpływem białych, upiornych klawiszy,
które tajnym kanałem przyszły od Fidela.
Co się jeden klawiszy tych komplet zużyje,
wydawnictwo na biurko podrzuca już nowy,
Berlińczyków motając od stóp aż po szyję
gęstwą sieci lewackich, światowo-spiskowych.
Beznadziejny jest opór. Już Kreuzberg i Neukölln
na lewactwo się rzuca niczym kot na szperkę.
Cóż, że opozycyjną sformowali trojkę,
Tusk z artystą Kukizem i kanclerką Merkel.
Putin rączki zaciera w ruskich kazamatach,
chichocząc: „niech spróbuje mi podskoczyć który!”,
a przez Berlin przepełza upiorna poświata
i sączy moc straszliwą czystej klawiatury.