Wątroba Wodza
Do diety zmuszony straszliwą zarazą,
Wódz Wielki na kleik popatrzył z odrazą
i żeby się najeść nie widząc sposobu,
z brzydkimi wyrazy się udał do grobu.
A w grobie kaszanka, salceson i boczek,
w dodatku tak dużo, że starczy na roczek,
a przy oszczędnościach na dwa nawet lata…
Hej! – krzyknął Wódz – nie masz, jak życie denata!
Za chwilę się jednak zasępił troszeczkę:
przydałoby jeszcze się jakąś flaszeczkę,
co wszelką posępność wybije mi z głowy,
bym nie wpadł przypadkiem tu w nastrój grobowy.
Zaledwie tą myślą strzeliła mu czacha,
już w krypcie stosowna pojawia się flacha.
Cud, cud to prawdziwy! – Wódz jęknął z zachwytem –
by życia nie mając upoić się żytem.
Te, Wodzu, przyhamuj! – krzyknęła wątroba,
coś ci się w tym grobie za bardzo podoba.
Ty możesz se nie żyć, jak takiś jest głupi,
lecz ja? Czemu mnie chcesz jak również utrupić?
A czniaj się! – odkrzyknął jej Wódz bez żenady –
Gdy żyłem, męczarnią mi były obiady,
schłem w oczach i gasłem bez żadnej nadziei,
bo gdziem rzucił okiem, tam kleik i kleik.
Za twoją to sprawą, straszliwa wredoto!
To tyś mnie okrutnie wdeptała w to błoto,
zabrałaś kapuśniak, schabowe, parówki,
a teraz mi jeszcze śmiesz robić wymówki?
Tu krew mu zagrała bojowym zapałem,
więc połcie słoniny pochłaniać jął całe
i żytem popijać, raz – by użyć sobie,
a dwa – by tej wrednej pokazać wątrobie.
Jęknęła nieszczęsna jak kosą podcięta,
a Wódz jeszcze wrąbał kiełbasy dwa pęta
i spoczął na laurach, bo doszedł do wniosku,
że życie wątroby i tak już na włosku.
Lecz marnym, niestety, wykazał się czujem –
wredota dość szybko się regeneruje,
więc onaż wątroba, Wodzowi tak wroga,
po przerwie dość szybko stanęła na nogach.
Wódz ocknął się z drzemki, przeklina i spluwa –
na nic mi nieżycie, wątroba wciąż czuwa,
jak tak ma wyglądać ta sprawa, to raczej
zmartwychwstać ja wolę i z grobu wyjść raczę.
Cud! Cud! – wykrzyknęła pochlebców gromada –
dla Wodza Pan B. taki trud sobie zadał!
A Wódz okiem łypnął i wyrzekł po chwili:
he, he. Chybaście się za wcześnie cieszyli!