Popular Tags:

List z dalekiego kraju

niedz., 5 kwietnia 2009, 02:34

Bobik w zadumie obracał w łapach list od kuzyna z dalekiego, egzotycznego kraju. Cała sprawa wyglądała nader niepokojąco, a spomiędzy linijek listu wyzierało coś jakby… Prośba o pomoc? Nie wprost była ta prośba, zaułkami zdań się przemykała, krętymi uliczkami napomknień, ale przy dokładnym wejrzeniu nie sposób ją było przeoczyć.
Westchnąwszy ciężko Bobik sięgnął po torbę podróżną. Włożył do niej szczoteczkę do zębów, książeczkę czekową i cztery puszki „Pasztetu opolskiego”. Po zastanowieniu dorzucił jeszcze „Konserwę pułtuską”, zasunął zamek torby i zgasił światło. Nie musiał nawet zbierać ze sobą listu, żeby wydać polecenia swojemu wewnętrznemu sytemowi nawigacyjnemu. Wszystko, co napisał kuzyn, wryło mu się w pamięć wołowymi, intensywnie pachnącymi literami.

Mój Drogi Bobiku!

Przepraszam za tak długą przerwę w korespondencji, ale – jak może wiesz skądinąd – niejakie zacofanie cywilizacyjne mojego dalekiego, egzotycznego kraju odbija się niekorzystnie również na komunikacji międzyzwierzęcej. Na krótki moment pojawiło się w tym temacie pewne światłko w tunelu, ale niestety, chwilowo zniknęło jak sen jaki złoty.
Po wizycie Waszego prezydenta w moim odległym zakątku świata najwyższe szczeble postanowiły zintensyfikować współpracę między naszymi krajami w dziedzinie absurdu stosowanego. Jako że zaliczacie się w tej materii do czołówki światowej, Wasz rząd zgodził się na wypożyczenie nam wybitnego absurdalisty, którego termin przyjazdu i wyjazdu, dane osobowe, jak również upodobania kulinarno-alkoholowe owiano mgłą najwyższej państwowej tajemnicy. Coś niecoś, jak zwykle w takich wypadkach, przedostawało się jednak na zewnątrz i rozbudzało apetyty na więcej. Stugębna plotka głosiła, że ów tajemniczy Specjalista, dla dobra stosunków interabsurdalnych odwołany w nagłym trybie z dobrze funkcjonującej placówki krajowej, nie był zachwycony perspektywą ścigania nadużyć na jakimś, powiedzmy to sobie szczerze, intelektualnym zadupiu i tylko wizja zmierzenia się z niespotykanym w wyżej rozwiniętych państwach bezmiarem absurdu skłoniła go do przyjęcia wyzwania i pojawienia się w naszej stolicy. Incognito, rzecz jasna i z zachowaniem absurdalnych środków ostrożności.
Nie da się ukryć, że przyjazd tego Jamesa Wielbonda absurdu wywołał spore poruszenie w naszych jurtach, szczególnie w ich żeńskich częściach. Co tu dużo gadać, chociaż żadna z pań nie wiedziała, kim jest polski absurdalista i jak wygląda, każda mogła się poszczycić złamanym przez niego sercem. Za to panowie zgrzytali zębami, bo stale jakiś fantom ogrywał ich w klipy, wygrywał pojedynki konne i zawody w piciu kumysu. To się nie mogło dobrze skończyć. I rzeczywiście, pewnego dnia rzeczony Specjalista, rozochocony nieprzerwanym pasmem sukcesów, uznał za absurdalny lęk przed czarnym kotem, przechodzeniem pod drabiną, a nawet przed braniem na serio poleceń służbowych!
Jak łatwo było przewidzieć, skończyło się to katastrofą. Nie będę się wdawał w szczegóły, zdradzę Ci tylko, że absurdalista przez dłuższy czas leżał w miejscowym szpitalu w stanie śpiączki, a czynniki miotały się bezradnie, usiłując zażegnać międzynarodowy skandal. Na tym jednak nie koniec! Przed kilkoma dniami, podczas porannego obchodu, lekarze zamiast pacjenta zastali puste łóżko, a na nim w pośpiechu nakreśloną absurdalną wiadomość tairasimok awyzw. Wydział Deszyfracji okazał się wobec tego skomplikowanego przekazu całkowicie bezradny. Z przykrością muszę przyznać, że również ja, poproszony o wyniuchanie, gdzie też mógł podziać się zaginiony, nie stanąłem na wysokości zadania.
Co będzie dalej, nikt nie wie, bo absurd pozbawiony dozoru i precyzyjnej organizacji rozpanoszył się, rozlazł po kątach, a ostatnio zaczął wypełniać nawet najdrobniejsze szczeliny rzeczywistości.
To wszystko, drogi Kuzynie, jest oczywiście wyłącznie do Twojej wiadomości. Bardzo Cię proszę o absolutną dyskrecję, bo ujawnienie sprawy mogłoby grozić dramatycznymi konsekwencjami w sferze absurdaliów i nie tylko.

Twój szczerze oddany

Wilk Stepowy

Tragiczny koniec szczeniaka

śr., 1 kwietnia 2009, 02:28

Opierałem się ze wszystkich sił. Młóciłem łapami, warczałem i usiłowałem wbić zęby w nadgarstek zamaskowanej postaci, która chwyciła mnie za kark i wlokła w nieznane. Wszystko na próżno. To podejrzane indywiduum bez wątpienia było silniejsze ode mnie, a na dodatek całkowicie niewrażliwe zarówno na ciosy, ugryzienia i zadrapania, jak też – no cóż, nie będę ukrywał, że i do tego się posunąłem – żałosne, połączone ze skomleniem błagania. Popędzany przez nieubłaganego porywacza coraz bardziej oddalałem się od miejsca, w którym tak cudownie i błogo spędziłem osiem miesięcy dotychczasowego życia. Od mojego szczenięctwa.
Wrzucony do ciemnego i mglistego pomieszczenia oddałem się najpierw akomodacji wzroku do niesprzyjających warunków widocznościowych, a kiedy już mi się to udało, ujrzałem coś, co mi się bardzo, ale to bardzo nie spodobało. Kilku facetów w dziwnych czapkach siedziało za dość oficjalnie wyglądającym stołem, a na podłodze i na ścianach leżały i wisiały przedmioty, których przeznaczenia wprawdzie dokładnie nie znałem, ale intuicja podpowiadała mi, że nie miały one nic wspólnego z bezbolesną stroną życia. Uczapkowieni faceci poszeptali między sobą, jeden z nich walnął drewnianym młotkiem w stół i się zaczęło.
– Czy przyznajesz się, Bobisławie Blogowski, do niecnej chęci spędzenia żywota na zabawach, podgryzankach, łaszeniu, smyraniu i, według twoich własnych słów, wtranżalaniu?
To mną wstrząsnęło. No, owszem, w moich dokumentach stoi jak byk „Bobisław”, ale pomijając już to, że nikt dotąd tak się do mnie nie zwracał i wcale mnie ta forma nie zachwyca, cóż mógł mieć wspólnego ten formalny Bobisław ze mną, Bobikiem? A już przyznawać się do czegokolwiek ani mi się śniło, więc odpowiedziałem wymijająco:

Swobodnym duchem jest szczeniaczek
i nie ma w tym nic złego,
wskazane więc by było raczej
odczepić się od niego.

Że biega, merda i wtranżala,
to nie jest żadna zbrodnia,
jak również to, że się przechwala
dziurami w pewnych spodniach.

A nawet ze smyrania brzucha
mu trudno zarzut zrobić,
więc o co cała zawierucha?
Czy to nie z jakiej fobii?

– Ha! – wykrzyknął najgrubszy z czapkowych. – Widzieliśmy już niejednego zatwardziałego grzesznika, ale ten przechodzi ludzkie pojęcie, a nawet samego siebie. Kocie, czyń swoją powinność!
Spod stołu wyskoczył olbrzymi, niezbyt przyjaźnie łypiący zielonymi ślepiami kocur i pochwycił w łapy wcześniej przygotowaną na tę okoliczność kartkę papieru i długopis.
– Podpisz! – miauknął rozkazująco.
– Niczego nie podpiszę! – odszczeknąłem buńczucznie. Nie będzie mi w końcu taki dyktował, co mam robić. Nawet moja rodzina nigdy się na to nie odważała, a tutaj…
Nagle przed oczami zobaczyłem wszystkie gwiazdy, całą mleczną drogę, a w ogonie poczułem ból tak okropny, że nie starczyłoby całego życia na jego opisanie. Wrzasnąłem przeraźliwie i zacząłem kręcić się w kółko. Kot puścił mój ogon, wskoczył na stół i z lubością zaczął oblizywać krwistoczerwone pazury. Siedzący w samym środku facet zapytał niby łagodnym, ale w jakiś podskórny sposób złowieszczym głosem
– Bobisławie Blogowski, czy przemyślałeś swoje nierozsądne postępowanie i jesteś skłonny do podpisania?
– Nie pod… – zacząłem i zobaczyłem kątem oka, że kocur uniósł głowę i uśmiechnął się złośliwie. Dobrze wiedziałem, co to oznacza. Było nie było, mimo młodego wieku miałem już z kotami pewne doświadczenia. W mgnieniu oka zmieniłem zdanie i szczeknąłem:
– Dobra, dobra, podpiszę. Puścicie mnie potem?
– Oczywiście, że puścimy – odpowiedział z namaszczeniem ten niby łagodny ważniak. – Nie trzymamy tu nikogo dłużej, niż to jest konieczne. I po wypuszczeniu nie będziemy nawet pilnować, czy dotrzymujesz warunków umowy. Wiemy, że zaczniesz to robić sam.
Prawdę mówiąc, jego słowa przelatywały mi koło uszu jak jętki jednodniówki. Okiem wyobraźni widziałem już swój powrót do domu, czekające na mnie zabawki, miskę pełną pasztetówki, wieczorną porcję smyranka… Złapałem długopis i z rozmachem nabazgrałem swój podpis na końcu długiego ciągu paragrafów, punktów i podpunktów. Jakież w końcu znaczenie miało tych kilka literek? Kot szybko złapał papier i podał go trzeciemu od lewej facetowi, który starannie wpiął kartkę do leżącego przed nim segregatora.
– Bobisławie Blogowski – rozległ się głos ważniaka, tym razem nie łagodny, a grzmiący, dudniący i znaczący – podpisałeś właśnie zobowiązanie do zakończenia szczeniackiego okresu twego życia i nieodwołalnego wejścia w dorosłość. Tym samym twój podpis zaczął mieć skutki prawne i nie tylko. Od dziś będziesz stale podpisywał różne papiery, a wszystko, co podpiszesz, będzie miało dla ciebie konsekwencje, przed którymi nie umkniesz. W praktyce oznacza to koniec beztroskich zabaw, koniec niezasłużonych głasków, nieuzasadnionego drapania po brzuchu, koniec taryfy ulgowej. Na pasztetówkę będziesz sobie musiał zapracować w pocie czoła. A przede wszystkim będziesz musiał zaprzestać nieodpowiedzialnego kłapania ozorem, które szczeniakowi mogło jeszcze ujść, ale poważnemu, dorosłemu psu już doprawdy nie przystoi.
Uświadomiwszy sobie całą grozę sytuacji zawyłem, szarpnąłem się i skoczyłem w stronę segregatora, żeby wydobyć z niego straszliwy cyrograf. Kocur zastąpił mi drogę i wymownie rozcapierzył pazury. Spuściłem łeb. Nie miałem nawet jak zachować resztek godności. Z podkulonym ogonem i pełną świadomością tego, co się stało, spróbowałem wycofać się tymi samymi drzwiami, którymi mnie tu dostarczono.
– O, przepraszam – z ironiczną uprzejmością wysyczał kot – z tego punktu nie ma już powrotu. Dwa razy nie wpadamy do tej samej bramy. Proszę tędy…
Dokładnie w tym momencie odczułem z potworną wyrazistością, że stało się coś nieodwracalnego, znacznie gorszego niż samo złożenie podpisu ale nie miało to już większego znaczenia. Wychodząc przeciwległymi drzwiami wiedziałem, że dokonana w majestacie czapek zbrodnia pozostanie bezkarna. Nikt nie będzie ścigał morderstwa na Bobiku. Uzurpator Bobisław zajmie jego miejsce i nikt nawet nie zauważy zamiany. Wlokąc się w kierunku reszty mojego życia usłyszałem jeszcze, jak ważniak mówi do tego z segregatorem:
– Wyjątkowo gładko nam dzisiaj poszło.

Wpisu brak!

niedz., 29 marca 2009, 21:46

Tu tak naprawdę jeszcze nie ma żadnego wpisu. Może będzie później, a może i nie. Na razie spełniam tylko prośbę tych, którzy wskutek nadmiaru postów oraz spowodowanego tym strajku bramki antyspamowej nie mogą dostać się na blog, a strasznie się za nami stęsknili i zamiast wpisu robię miejsce na nową falę komentarzy.
Gdyby ktoś chciał mi zarzucić, że skoro nie ma wpisu, to i nie ma czego komentować, będę się bronił. Tyle już rozpraw filozoficznych, tyle dzieł literackich, opasłych i dostojnie wyglądających ksiąg napisano o nicości, o pustce. W obliczu tej całej okołonicościowej literatury nie można doprawdy twierdzić, że brak czegoś jest poważną i wystarczającą podstawą do tego czegoś niekomentowania.
Zresztą, ja po prostu w Was wierzę. Od początku istnienia blogu mieliście zawsze i na każdy podrzucony temat coś do powiedzenia. Dlaczego więc mielibyście ni stąd ni zowąd nie poradzić sobie ze skomentowaniem wpisu, którego nie ma?

O gościnności

wt., 24 marca 2009, 02:38

Nie, nie ma być o staropolskiej czy w jakiś inny sposób określonej gościnności, tylko o gościnności w ogóle. Jako takiej. A może nawet odrobinę lepszej, niż tylko jako takiej.
Zastanawiać zacząłem się nad tym tematem po obejrzeniu w niemieckiej telewizji kilku programów z serii „Das perfekte Dinner”. Jeżeli sama idea tego programu jest Wam nieznana, to wyjaśniam: każdego tygodnia pięć osób zaprasza się nawzajem na obiadokolację i dają sobie punkty – za kulinaria, ale i za dekorację stołu, atmosferę, itd. Kto punktów zbierze najwięcej, ten w danym tygodniu wygrywa i kasuje nagrodę pieniężną. Proste jak drut, a skuteczne.
Przy tej okazji ujawnia się, jak różne ludzie mają o gościnności pojęcie. Jedni skupiają się na polerowaniu rodowych sreber, do garnków zaglądając z rzadka i bez większej namiętności. Inni wręcz przeciwnie, szaleją w kuchni, uważając, że dobre jedzenie smakuje i w psiej misce (jak o mnie chodzi, to się zgadza, ale gość to stworzenie kapryśne i nieprzewidywalne), więc nie ma się co wygłupiać z cyzelowaniem scenografii. Jedni planują wieczór do najmniejszej sekundy, sypiąc kwiecie, rozpylając wonności oraz zamawiając żonglerów, trubadurów i trzy cytrzystki. Drudzy zostawiają wszystko przypadkowi, zakładając, że prawdziwa cnota krytyki zagada, przytłamsi pagórkiem puree ziemniaczanego, a w ostateczności zaleje winnym strumieniem. Między tymi biegunami leży oczywiście cała masa wersji pośrednich, w najprzeróżniejszych kombinacjach.
Efekty opisanych wysiłków też są różne i niekoniecznie odpowiadające przewidywaniom gospodarzy. Jeden gość przyjdzie, sarninę z mlaskaniem pożre, cytrzystek wysłucha, na porcelanie z Miśni sos rozmaże, a potem punktów przydzieli niewiele i jeszcze przed kamerami obsobaczy. A inny gość pochwali i chatę ubogą, i zastawę z pedetu, i kaszankę z grulami, a nawet brak trubadurów uzna za plus dodatni, bo nikt rozmowy niewczesnymi brzdąkaniami nie zakłócał.
Koniec końców nie udało mi się z tego programu wyciągnąć żadnych konstruktywnych wniosków. Szkoda, bo gdybym się nauczył, jaki jest najlepszy rodzaj gościnności, może i na blogu mógłbym tę wiedzę zastosować. A tak, to trudno – nawet nie mam co próbować przychylić Wam nieba, bo zawsze możecie powiedzieć, że przychylałem z niewłaściwej strony, a w ogóle piekło by Wam bardziej smakowało i w związku z tym nie macie zamiaru zbyt wysoko mnie oceniać.
Z drugiej strony świadomość, że pewne zaniechania mogą w ogólnym rozrachunku wręcz poprawić moją punktację, wcale nie jest taka zła. Popatrzmy zresztą na sprawę w perspektywie historycznej: ileż czynów niewłaściwych lub głupich zostaje popełnionych, opisanych i wtedy już przepadło klepadło, nic się nie da wycofać, pokolenia uczniów i belfrów mogą się z tych czynów wyśmiewać lub na nie wybrzydzać. Niemal każdy potrafi na zawołanie przypomnieć sobie z historii niejedno działanie, którego na pewno podejmować nie należało. A kto poda mi od ręki, bez patrzenia do gugla, kilka przykładów słynnych zaniechań? No właśnie.
W wyniku tych wszystkich rozważań postanowiłem dziś przyjąć gości w szlafroku, na bosaka, z włosem dzikim, srebrem niepolerowanym, miską do połowy pustą i butelką do połowy pełną. Wcale przecież nie jest powiedziane, że mimo tego nie dostanę maksymalnej liczby punktów.

Z czym do gościa? Pytanie to trudne niezmiernie
(a odpowiedź trudniejsza jeszcze od pytania),
bo homarem go możesz wystraszyć nadmiernie,
że aż spojrzeć na talerz ci będzie się wzbraniał,
zachwyt za to wywołać możesz karaluchem,
który w zupie zakończył swą życiową drogę
i wywołać u gościa uczuć zawieruchę,
jeśli obiad ze znanym jesz entomologiem.
Więc ponieważ nie możesz rozstrzygnąć problemu,
bo już wiesz, że nic nie wiesz, pogłówkuj w potrzebie
(głowy jednak nie łamiąc, bo właściwie czemu)
i zapytaj na odwrót: a z czym gość do ciebie?