Popular Tags:

Międzywpis

niedz., 22 lutego 2009, 02:13

Międzywpis dlatego, że miało być właściwie o czymś zupełnie innym, ale wczorajsza zabawa zaczęła się tak obiecująco, że szkoda by ją było przerywać. Dla wygody Szanownej Publiczności przeniosłem więc naszą zbiorową epopeję do nowego wpisu i liczę na jej owocną kontynuację. Tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi informuję, że chodzi o dopisywanie przez kolejne osoby po wersie i prowadzenie w ten sposób epopei w kierunku rozwinięcia, a przy sprzyjających okolicznościach może nawet i zakończenia.
Pisarze do klawiatur! I niech mi się nikt nie wymawia, że nie umie. Jak śpiewać każdy może, to pisać też. Taki początek domaga się przecież niezbędnie dalszego ciągu:

Poszła Zosia do ogrodu,
kupa była tam narodu.
Stali i wąchali kwiatki,
poprawiając przy tym gatki.
bo widzieli u sąsiadki
jak się robi to bez wpadki.
Był w tej ciżbie pewien młodzian,
skąpo odzian syn powodzian,
wdzięku tyyyyle z sex-appealem
miał, choć był zaledwie szczylem.
Kiedy spojrzał w oczy Zosi
rzekł: o nic nie będę prosił,
niech się Zosia wypcha sianem,
inną będę miał nad ranem
W siana stogu, albo w szopie
Zosię w stawie zaś utopię,
bo nad wyraz jest szkaradna.
Siła mnie nie wstrzyma żadna,
wolę w stawie pieścić żaby
niż się tykać takiej baby!
Jest to najzupełniej pewne:
Rano będę miał królewnę
z żabim udkiem i z płetwami.
A jak Zosia z ułanami
chce się zadać, kij jej w bary –
mam po uszy tej poczwary!

Czy ktoś wie, co było dalej?

Świat właściwie urządzony

wt., 17 lutego 2009, 13:23

Już od wczoraj przygotowywałem się do dzisiejszych obchodów Dnia Kota. Miałem zamiar zaraz z rana złożyć życzenia Kotom blogowym, ale kiedy tu zajrzałem, żadnego Kota jeszcze nie było. Rozeszły się wczoraj po ciepłych kątach i nawet uśmiechów nie zostawiły. Cóż było robić, przeszedłem się do Kota Sąsiadów. Dzikus wprawdzie z niego straszny i zbliżyć się do siebie zanadto nie pozwala, ale myślałem, że przy święcie będzie łaskawszy. Kiedy jednak wspiąłem się na tylne łapy i zajrzałem przez okno zobaczyłem, że Kot Sąsiadów pogrążony jest w głębokim śnie. Nieuprzejmie by było w taki dzień brutalnie go obudzić, więc nawet nie szczeknąłem, ale z ciekawości zacząłem się przyglądać jego snom, bo pomyślałem sobie, że może znajdę w nich jakąś wskazówkę, czego należy Kotom życzyć. Wiecie chyba jak to jest – najczęściej życzymy bliźnim tego, co nam samym wydaje się atrakcyjne, ale niekoniecznie pokrywa się to z ich marzeniami. Każdy ma w końcu swój własny pomysł na to, jak powinien wyglądać właściwie urządzony świat. Ja też mam, ale dziś chciałem być altruistą, zapomnieć o własnym psim ego i, jak to mówią Anglosasi, chociaż raz wejść w buty Kota.
I rzeczywiście, kiedy tak obserwowałem kocie sny, wpadł mi w oko jeden, który wydał mi się kwintesencją pozostałych i świetnie się nadawał do celów życzeniowych. Wyglądał on mniej więcej tak:

„Świat jest niesłusznie urządzony” –
każdy tę śpiewkę chyba zna,
lecz, jeśli spojrzeć z innej strony,
da się to zmienić w trymiga.

Zwijam się na kaloryferze
i w szybkim tempie mi się śni
mysz gigantyczna, wielkie zwierzę,
tłuste, że się nie mieści w drzwi.

Ja na to rosnę w mym marzeniu
i jestem już postury lwa,
i widzę nagle – ku zdumieniu –
że to rośnięcie nadal trwa.

Słonie sięgają mi po kostki,
człowiek to ledwo marny puch,
a dinozaury-niedorostki
łby gdzieś tam mają, gdzie mój brzuch.

I słusznie, bo w obliczu kota,
czym jest przedpotopowy gad?
choćby marudził i się miotał,
to kotom się należy świat!

Więc rosnę dalej. Ponad Andy,
już Himalaje mam u nóg,
hołd mi składają wielkie pandy
i czuję się jak młody bóg.

A stąd już kosmos niedaleko,
w nim wełny kłębków krąży rój,
rozlane w drodze gwiezdne mleko
samo na język pcha się mój

i wszystko czeka, by mi służyć,
mnie bawić, dla mnie tylko żyć…

Wystarczy snu kwadransik zużyć
i wszystko tak jest, jak ma być!

Życzę więc wszystkim Kotom, żeby dzisiaj świat zrezygnował ze swoich przyzwyczajeń i chociaż na kwadrans zaczął być urządzony tak, jak trzeba. 😆

Na łonie blogu

pt., 13 lutego 2009, 08:23

Bardzo dziwny dzień wczoraj miałem. A może słuszniej byłoby napisać: wstrząsający? Zaczęło się właściwie już przedwczoraj wieczorem. Zaniepokojony niezwykłą liczbą świeżych tropów, z którymi nawet mój nos nie mógł sobie poradzić, postanowiłem skorzystać z profesjonalnej pomocy. No a któż może być lepszym fachowcem od tropów, niż Komisarz? Tak więc, zostawiając w przypływie łagodnego ataku poczucia odpowiedzialności karteczkę na drzwiach, pobiegłem w kierunku Komisariatu. Tymczasem Komisarza też musiało tknąć jakieś przeczucie, bo u niego na drzwiach zastałem wywieszkę, że udał się do mnie. Gdybym był dorosły zakląłbym głośno, ale mając na uwadze swój wiek ruszyłem z powrotem, mrucząc pod nosem wierszyk o żurawiu i czapli. Kiedy byłem już prawie w połowie drogi, sfrunął mi pod łapy Czerwony Kapelusz.
Ponieważ po dalekich przodkach mam w sobie wilcze geny, to i nic dziwnego, że atawistycznie reaguję na czerwone nakrycia głowy. No, po prostu nie mogę się oprzeć, żeby się nie wdać w rozmowę. Więc i tym razem uprzejmie zapytałem „dokąd tak spieszysz, Czerwony Kapeluszu?” Spodziewałem się, rzecz jasna, że zacznie mi coś opowiadać o chorej Babce, ale gdzie tam! Zamiast tego wskoczył mi na głowę i od tego momentu zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Pod jego rondem poczułem się zupełnie bezwolny. Jakaś niezwykła siła zaczęła mnie popychać to w tę, to wewtę, to jeszcze gdzie indziej i nic nie mogłem na to poradzić.
Jechałem czerwonym kabrioletem kierowanym przez trawiastego Jentyka (a może to był Jentyk cętkowany? Tak wkładał w piec, że trudno było się zorientować), upajając się krajobrazem i znienacka zyskanym poczuciem bezbrzeżnej wolności. Ale nie trwało to długo. Już wkrótce opanował mnie nieokreślony niepokój. Miałem ochotę gdzieś biec, coś robić, rozklejać ogłoszenia, szukać kota… Tylko jak, skoro siedziałem na kominie, siedząc zresztą równocześnie pod kominem i pilnując schodzących? Nie było to wcale wygodne, a w dodatku zaczęła mnie dręczyć natrętna myśl, że gdzieś tam z utęsknieniem czeka na mnie podwędzana pasztetówka i powinienem biec do niej, zamiast tracić tu czas bezczynnie…
W złą porę mi się ta bezczynność pomyślała, bo nagle huknęło, grzmotnęło i znalazłem się na monachijskim lotnisku, popędzany ze wszystkich stron i szykanowany przez osobę płci żeńskiej, odzianą w czarne skóry z domieszką lateksu i poświstującą trzymanym w ręce biczem bożym na polskich polityków. Nie chcę wracać do traumatycznych szczegółów; powiem Wam tylko, że potraktowała mnie jak psa i usiłowała zedrzeć ze mnie futro, ale niestety nie ruszyła Czerwonego Kapelusza, który dalej panoszył się na mojej głowie i nie pozwalał mi na żadny samowolny ruch. Przez chwilę coś zdawało się wabić mnie do domu, na blog, w zaciszne i przytulne miejsca pełne marzanki wonnej, ale wystarczyło kolejne trzaśnięcie z bicza i już byłem z powrotem na lotnisku, otoczony cwałującymi wojskami Lufthansy i ogłuszającymi dźwiękami muzyki Wagnera, wykonywanej przez anonimowych urzędników. Natomiast góralskie przyśpiewki wychodziły zarówno z ust funkcjonariuszy nieanonimowych, jak i podejrzanie spoufalonych z nimi petentów.
Nawet po tych wszystkich straszliwych przejściach nie wpadłem wcale w histerię. Głowę miałem pełną marzeń o balandze z jakimś sympatycznym zwierzątkiem, może świnką, może Prosiaczkiem, co pod nieobecność Starych na pewno udałoby się przeprowadzić, ale cóż, zanim zdążyłem wyciągnąć szkło, już musiałem zatroszczyć się o powodzenie akcji odwetowej pana prezydenta, który nie wyglądał na to, żeby mogł sobie poradzić bez mojej pomocy. Gdybyż tylko mógł wesprzeć mnie aspirant Podhalański… Jednakowoż nic nie wskazywało na to, żeby pozbawiony światłego przewodnictwa Komisarza aspirant dał się w najbliższym czasie odciągnąć od swego ulubionego napoju, dostarczonego w nadmiarze do jego miejsca pracy.
Sytuacja zdawała się bez wyjścia. I nagle… Czerwony Kapelusz zagotował się z wściekłości i oburzenia, podskoczył kilka razy na moich dredach, po czym jak zmieciony tornadem pofrunął w kierunku rozpaczliwego okrzyku „Ratunku! Biją!”
W jednej sekundzie byłem z powrotem na łonie blogu, czując gdzieś niedaleko rozkoszny zapach pasztetówki i zauważając z ulgą, że w międzyczasie i Komisarz zdołał dotrzeć na miejsce przeznaczenia, gdziekolwiek by ono miało być.
Ten Czerwony Kapelusz to musi być albo jakiś sadysta, albo znakomity pisarz thrillerów. Takie przeżycia mi zaserwować! Chyba nikt inny nie wpadłby na całą serię tak szatańskich pomysłów. Nie uważacie?

???

śr., 11 lutego 2009, 18:57

Nie pomagało nawoływanie, zaglądanie pod łóżko i wabienie pasztetówką. Bobika najwyraźniej nie było. Tylko na drzwiach blogu wisiała w pośpiechu nabazgrana karteczka:

POszEDŁeM NA KOmISaRIAT