Ślady

niedz., 24 lipca 2011, 00:50

Chodziłem po śladach. A jeszcze więcej siedziałem. W różnych miejscach, które były – powinny być – śladami.
Tu i ówdzie meble trzymały się całkiem dzielnie. Podsuwały pod łokcie, stopy i pośladki skądś znajome proporcje, namawiały do bezwstydnego rozbebeszenia się, do zaczekania, do pomyślenia, że ktoś przecież przyjdzie. Musi przyjść.
Gdzie indziej uległy nawet meble. I ściany. I szyldy. Nie mówiąc już o szatniarzach.
Siedziałem w tych miejscach, gdzie wypadało zamówić mojito albo caipirinhę, nie umiejąc w nich wypić niczego poza ciepłą czystą i nie mogąc już w żaden sposób przełknąć ciepłej czystej.
Nikt nie przyszedł. Dlaczego miałby przyjść? Tam przecież już od dawna nikogo nie było. Nawet mnie. Zwłaszcza mnie.
Poszedłem krótką ulicą w stronę placu z taksówkami. Znad drzew domykających plac wyleciały ptaki, dużo ptaków. Leciały jak jakieś cholerne, niewydarzone symbole i przez chwilę irytowało mnie, że to taki tani obraz. A potem wzruszyłem ramionami. Ptaki jak ptaki.
Ciepły wieczór był. I jeszcze nie tak późno. Zrezygnowałem z taksówki. Poszedłem przez miasto, które bezwładnie przeciekało mi pomiędzy palcami. Cofało się. Blakło. Coraz mniej bolało.
To już tak będzie, pomyślałem. To już tak będzie.