Straszny bąbel

pt., 23 listopada 2012, 11:21

Wyżeł kilka razy nieznacznie poruszył spuszczonym ogonem i ze znużonym posapywaniem wgramolił się na fotel. To były najwyższe objawy radości ze spotkania, na jakie było go stać, więc Bobik poczuł się mile pogłaskany tak uprzejmym przywitaniem. Już miał rzucić zwyczajowe „co u ciebie?”, ale przypomniał sobie, że skutkuje to natychmiastowym wyliczeniem wszystkich nieszczęść, które spadły na gościa w ostatnich tygodniach, więc spróbował popchnąć rozmowę w innym kierunku.
– Piękny dzień – zagadnął ze stosownym merdaniem. – W sam raz na tarzanie się w suchych liściach. I jutro też ma być słonecznie. I salceson potaniał. I…
Ale Wyżeł nie dawał się tak łatwo sprowadzić na podejrzane ścieżki optymizmu. Jęknął wymownie, pochylił się nad prawą przednią łapą i zaczął ją wylizywać, resztą ciała dając do zrozumienia, że sprawia mu to okropny ból.
– Masz coś z łapą – zmartwił się Bobik. – Bardzo źle?
– A jak myślisz? – odpowiedział pytaniem Wyżeł i zaraz dorzucił kolejne pytanie. – Czy ja bym się skarżył, gdyby nie było bardzo źle? Zresztą, wcale się nie skarżę, tylko zawiadamiam, bo przyjaciele powinien wiedzieć, że mój stan jest poważny. Straszny bąbel mi się zrobił. O, tu, zobacz.
Odgarnął ze zwycięską miną futro i pokazał wypełniony płynem pęcherzyk wielkości łebka od zapałki.
– Rzeczywiście, przerażający – przyznał Bobik, starając się spełnić znane mu nie od dziś oczekiwania Wyżła.
Gościowi wyraźnie poprawił się humor. Rozłożył się wygodnie w fotelu, wyeksponował zaatakowane przez strasznego bąbla miejsce i zdobył się na coś w rodzaju bolesnego uśmiechu.
– Byłem już u trzech lekarzy i żaden nie potrafił mi pomóc – oznajmił ze słabo skrywaną przyjemnością. – Jakieś maści mi proponowali. Maści! Tak jakby nie widzieli, że to naprawdę Straszny Bąbel i trzeba rzucić do walki z nim wszelkie dostępne środki. Mówiłem, żeby zapisali przynajmniej antybiotyk, jak już nie chcą operować, ale się wykręcali. Wiadomo, NFZ im kazał robić oszczędności na pacjentach. A poza tym co oni się tam znają. Jeden w drugiego partacze. Porządny lekarz zaraz by zauważył, że jestem bliski śmierci.
– No i co teraz zrobisz? – spytał Bobik, oblekając pysk w odpowiednie do powagi sytuacji przygnębienie.
– Jak to co? Spiszę testament – oznajmił z mściwą satysfakcją Wyżeł. – Zawsze to robię, kiedy czuję, że mój koniec już się zbliża. Tobie też radzę. Nie należy odchodzić ze świata, nie uporządkowawszy swoich spraw.
– Ale wiesz – zmieszał się Bobik – mnie się nigdy nic specjalnego nie dzieje. Ot, miałem niedawno pęknięcie śledziony po wypadku, potem zapalenie płuc mi się przyplątało i właściwie tyle. Aha, jeszcze jakiś zawalik, ale malutki, nie ma o czym gadać. A nadciśnienie z kolei mam od tak dawna, że już go nie zauważam. Ogólnie zdrowy jestem jak koń, więc o testamencie na razie nie myślę.
– Ty to jesteś szczęściarz – westchnął Wyżeł, popatrując na swoją łapę. – Nawet jak masz jakieś zmartwienia, to niewielkie i szybko mijają. A mnie zawsze wiatr w oczy i los wbrew.
– Ale salceson potaniał i dla ciebie – zauważył Bobik, usiłując mimo wszystko przemycić jakiś optymistyczny akcent.
– Fakt, potaniał – zgodził się Wyżeł, znowu pochmurniejąc. – Ja już wprawdzie nie bardzo zdążę z tego skorzystać, ale jak będę wracał do domu, kupię kawałek i zapiszę ci w testamencie.

Niesłychana zbrodnia

pt., 16 listopada 2012, 11:43

Tekst leżał w rogu stołu, trochę na lewo od lampy i nie dawał znaku życia. Bobik trącił go nosem, a potem jeszcze dla pewności poskrobał łapą. Zero reakcji. Żadna litera nie raczyła choćby ziewnąć, albo leniwie rzucić „odczep się”. A przecież wczoraj wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku. Tekst, elegancki, wymuskany i błyskotliwy, był gotów do pokazania się w dobrym towarzystwie, a nieznacznie podniesiona temperatura tylko dodawała mu rumieńców. W niczym nie przypominał tego zdechlaka, który teraz bezwładnie spoczywał pośród codziennego, stołowego bałaganu.
– To niemożliwe! – jęknął Bobik, w głębi ducha dobrze wiedząc, że takie rzeczy się zdarzają. Nie tacy jak on autorzy stawali nad zwłokami tekstów z bolesną świadomością, że na ratunek najprawdopodobniej jest za późno. Może reanimacja? – przemknęło mu przez myśl, ale nie bardzo miał pojęcie, jak miałby się do niej zabrać. Tchnięcie ducha w tak oczywistego trupa wydawało mu się zadaniem ponad pieskie siły.
Zerknął ze smutkiem na nieruchome szczątki swoich wczorajszych starań i zaczął zastanawiać się, jak mógłby je godnie pożegnać, kiedy znienacka tekst złośliwie zaświecił mu w ślepia tytułem i wystawił język na całą długość. Bobik odskoczył, zmiatając ogonem ze stołu zaskoczoną filiżankę i plącząc się we własnych kudłach.
– Myślałem, że nie żyjesz! – krzyknął z urazą.
– Jasne, że nie żyję – potwierdził tekst. – Co się tak durnie gapisz? Przecież osobiście mnie zarżnąłeś.
– Nic takiego nie pamiętam – wykrztusił Bobik, dość niezdarnie próbując ukryć zawstydzenie.
– Czyżby? – jadowicie rzucił tekst. – W końcu włożyłeś w to sporo wysiłku. Najpierw próbowałeś mnie piłować polityką, ale to było tak męczące, że łapy ci opadły. Wtedy przerzuciłeś się na coś w rodzaju filozofowania, tylko że z tym narzędziem od początku nie małeś szans. Tępe było jak cholera. Dziwne, że przez cały czas tego nie zauważyłeś. No, ale potem złapałeś za ostrą satyrę i jak sieknąłeś… Krew bryznęła, zęby poleciały! Niestety, moje. Wszystkie po kolei mi wytłukłeś. I jakby tego nie było dosyć, dźgnąłeś w same wątpia jakimś takim lirycznym farfoclem, który mnie ostatecznie załatwił. Z tego już nie miałem prawa się podnieść.
– Ale ja nie chciałem! – wykrzyknął z przerażeniem Bobik. – Byłem święcie przekonany, że robię wszystko, jak trzeba. Myślałem…
– Ha, ha! – roześmiał się sardonicznie tekst. – On myślał! To już jasne, gdzie jest pies pogrzebany. Czy ty, Bobik, nie kapujesz, w jakich czasach żyjesz? Każdy głupi wie, że nic tak nie szkodzi chwytliwym tekstom, jak myślenie.
– I nie mogę tego jakoś naprawić? – spytał Bobik żałośnie.
– W każdym razie ode mnie precz z łapami, zbrodniarzu! – warknął tekst i z obrzydzeniem wykrzywił wszystkie akapity. A kiedy zgnębiony Bobik odwrócił się i w milczeniu poszedł cierpieć do kąta, tekst za jego plecami wymownym gestem popukał się w puentę.

Niepodległość z farszem

czw., 8 listopada 2012, 12:08

Foksterier był zbyt podniecony, żeby bawić się w formuły grzecznościowo-powitalne. Jeszcze dobrze nie wszedł, a już natarł na Bobika z pytaniem:
– Idziesz z nami w niedzielę faszerować Niepodległość?
– A muszę? – odpowiedział pytaniem na pytanie Bobik.
– Każdy Prawdziwy Pies musi! – szczeknął dobitnie Foksterier. – Będą takie farsze, że po prostu łapy lizać. Jeszcze przedwojenne, dziś już mało kto takie robi. Farsz marszałkowski, farsz romański, farsz piasecki, farsz niepokalanowski, z marynowanych bojówek, z mielonego patosu, z wędzonej falangi…
– Nic świeżego? – zmartwił się Bobik
– Świeże też będzie – zapewnił Foksterier. – Ale przyrządzone według tradycyjnych receptur. Na przykład farsz z rydzyków à la trzeciaki, albo siekanina kobylańska. Mówię ci, żydożerka będzie po pachy. I zabawy różne są przygotowane. Wpychanie myślenia do betonu, rzut konserwą w lewiznę, biegi z trotylem, stanie murem, plucie do wybranego celu. Taki radosny, wszechpolski festyn. To co, idziesz?
– Jak by ci to powiedzieć… – zawahał się Bobik.
– Prosto z mostu! – warknął Foksterier. – To jest najwłaściwszy sposób mówienia.
– No to, jak już się tak domagasz… Ja jestem zwyczajny pies i lubię normalne smaki. Bez farszów i najlepiej z małej litery. Te wszystkie nadzienia tylko mi psują niepodległość. Chyba sam rozumiesz, że nie mogę z wami faszerować, skoro to dla mnie niesmaczne.
– Żebyś tylko nie pożałował! – złowieszczo wybulgotał Foksterier.
– Nie sądzę – zdecydował po krótkim namyśle Bobik. – Żałuję tylko, że muszę się zachować wbrew moim obyczajom. Ale mimo całego mojego wrodzonego umiłowania uprzejmości, nie jestem w stanie życzyć wam udanej farsy.