Popular Tags:

Skrzydło motyla

niedz., 4 stycznia 2009, 01:11

Stary wiatrak zasypiał. Słońce właziło mu w szpary i szczeliny, napełniając je przyjemnym, łagodnie trzeszczącym rozleniwieniem. Czasem jaszczurka połaskotała którąś z desek, wybiegając z miejsca zajętego nagle przez przesuwający się cień, czasem jakieś ptaszysko oznajmiło swoją obecność na gałęzi nieodległego drzewa, ale poza tym pora sjesty była, jak zwykle, leniwa i niewróżąca niespodzianek.
Kiedy na horyzoncie pojawili się dwaj jeźdźcy, wiatrak zaczynał właśnie cicho pochrapywać, z lekko uchylonych drzwi wydobywało się ledwo słyszalne skrzypienie, a siedzący na parapecie motyl poruszał czułkami w takt wydawanych przez suche drewno dźwięków.
Zbliżające się klaskanie dwóch par końskich i dwóch par oślich kopyt w nachalny sposób wdarło się w tę ziemską harmonię. Wiatrak ocknął się z drzemki, przeciągnął, aż mu chrupnęło w więźbie dachowej i przyjrzał się nadjeżdżającym. Pocieszne to były figury. Samo ich zestawienie miało w sobie coś z Flipa i Flapa. Jeden długi i chudy, drugi krótki i pękaty, burleskowe postaci, bez najmniejszych przejawów subtelności wizualnej. W dodatku zakłócające swoją obecnością idylliczny obrazek, jaki okolica zaplanowała na dzisiejsze popołudnie.
Wiatrak przyjrzał się im bacznie otwartym oknem i wzruszył bezradnie skrzydłami. Nie znajdywał żadnego powodu, dla którego ci dwaj mieliby pojawić się na tym, było nie było, odludziu i to w świętej porze sjesty.
Jeźdźcy zatrzymali się. Już z daleka, po ich gwałtownej gestykulacji można było poznać, że kłócą się o coś zawzięcie. Niski walił się od czasu do czasu otwartą dłonią w czoło, wznosił ręce ku niebu i wykrzykiwał coś, co z tej odległości trudno było zrozumieć. Wysoki chudzielec miał w postawie i ruchach wiele więcej godności, jakby nawet przesadnej i wymuszonej.
Nagle wysoki schwycił luźno przytroczoną do siodła kopię, skierował ją ostrzem w stronę wiatraka i ruszył galopem w jego kierunku.
– Wariat! – szepnął bezradnie wiatrak i zmarszczył futrynę. Motyl przezornie odfrunął i przysiadł nieopodal na wybujałej dziewannie, skąd mogł bezpiecznie obserwować rozwój sytuacji. Jeździec zbliżał się i widać było, że zamierza zaatakować całkiem na poważnie.
– Jak myślisz? – zwrócił się wiatrak do motyla – Czy temu palantowi nie wpadnie w ostatnim momencie do łba, że będzie musiał ponieść koszty remontu?
– Z wariatami nigdy nic nie wiadomo – odparł drżącym głosem motyl. – Ja bym na twoim miejscu jednak choć odrobinę się tym przejął.
– Wygląda na rycerza… – zadumał się wiatrak. – Zabłądził, czy ki diabeł? Ale że równo pod sufitem nie ma, to pewne. Celuje tym długaśnym ustrojstwem prosto w moje drzwi. A one przecież otwarte. Przeleci przez nie z rozpędu, do środka wpadnie, worki z mąką poprzebija i dopiero będziemy mieli zabawę. Młynarz szału dostanie!
Widać było, że wiatrak zaczyna się denerwować. Motyl z przejęcia zastygł na czubku łodygi i nie śmiał już nawet drżeć. Na domiar złego wiatr ustał zupełnie, unieruchomiając skrzydła, jedyną broń wiatraka.
Jeździec był coraz bliżej. Nie było czasu na głęboki namysł. Wiatrak natężył się i z całej siły zatrzeszczał do motyla
– No ruszże wreszcie tym cholernym skrzydełkiem!
Motyl podskoczył jak dźgnięty szpilką. Rozkołysana dziewanna przegoniła z miejsca smugę upalnego powietrza, które przemieszczając się wywołało gwałtowny podmuch wiatru. Poruszone tym podmuchem drzwi wiatraka zatrzasnęły się z rozmachem, trafiając w nos wpadającego w nie właśnie rycerza. Ten zachwiał się, wrzasnął, wykonał kilka nieskoordynowanych ruchów, po czym zleciał z wysokiego konia i rozłożył się jak długi w pyle drogi.
– Uffff… – odetchnął wiatrak i pokiwał odblokowanym szczęśliwie ramieniem.
Niski, pękaty nadbiegł truchtem, ocierając z czoła rękawem błyszczące oleiście krople potu. Pochylił się nad leżącym i zapytał z mieszaniną współczucia i lekkiej kpiny w głosie
– No i jak, panie, żyjecie? Macie jeszcze siły na następną szarżę?
Wysoki rozejrzał się wokół półprzytomnie, usiadł, potrząsnął głową, starannie wytarł spod nosa krwawą smugę, a potem zaczął się śmiać. Niski patrzył na niego zbaraniałym wzrokiem, najwyraźniej nie znajdując żadnych słów, którymi mógłby skwitować ten niespodziewany napad chichotu. Jego towarzysz wyparskał się wreszcie i oświadczył nadspodziewanie mocno
– Szlus na dzisiaj i chyba na dobre. Znudził mi się już ten cyrk. Od tylu lat robię dobrą minę do tej kretyńskiej gry, narażając się na drwiący śmiech pokoleń… Atakuję niczemu niewinne wiatraki, mizdrzę się do tej idiotki Ducynei, noszę w świątek i piątek kilogramy żelastwa na grzbiecie, a wszystko po to, żeby nie zawieść oczekiwań otoczenia. Ale przychodzi taki moment, kiedy nawet najortodoksyjniejszy rycerz ma ochotę powiedzieć: już dosyć, już basta!
– Chwileczkę, panie! – zaniepokoił się pękaty. – To nie tak miało być. To ja miałem być głosem rozsądku, nawołującym was do opamiętania. A wyście mieli uparcie tkwić w swoich mrzonkach!
Rycerz machnął ręką z pewnym zniechęceniem.
– No widzisz? Nikt mnie nie rozumie. Każdy chciałby, żebym realizował taki scenariusz, jaki jemu akurat pasuje. Ale dzisiaj coś mi pękło. Chrzanię. Chromolę. No pasaran! Idę się urżnąć, pooglądać pornograficzne obrazki, a może i wywołać w szynku jakąś drobną awanturkę, zakończoną obrażeniem dziewicy. Trzymaj się, amigo!
Wiatrak w zadumie spozierał na oddalającą się chudą postać, zrzucającą po drodze kolejne fragmenty zbroi. Kiedy rycerz odszedł już dobrych kilkaset metrów, znieruchomiały dotąd w osłupieniu pękaty ocknął się nagle i zawołał
– Panie, zaczekajcie! Zaczekajcie!
Gdy wysoki zatrzymał się i obejrzał przez ramię, pękaty potoczył się na krótkich nóżkach w jego stronę, wołając dalej
– Panie, idę z wami! Jestem przecież waszym wiernym sługą! Nie zostawię was w żadnych opałach, nawet jak wam już tak kompletnie odbije, jak teraz.
Rycerz pogroził mu z daleka palcem i odkrzyknął
– A pospiesz się, żeby nam tego dobrego Amontillado inni nie wyżłopali.
Odbiegając z głośnym sapaniem, pękaty odwrócił się jeszcze do wiatraka i szepnął, przymrużając oko
– Dobra robota, stary! Miejmy nadzieję, że ta jego kolekcja pornosów warta jest lochów inkwizycji!
Wiatrak zazgrzypiał coś niewyraźnie w odpowiedzi i od niechcenia poruszył futryną. Zapomniane w zamieszaniu koń i osioł ociężale poczłapały za maszerującymi w stronę wsi piechurami.
Motyl odfrunął z dziewanny, usiadł na parapecie i ustawiwszy się grzbietem do słońca zaczął składać i rozkładać skrzydełka. Po przeciwnej stronie globu niewielka chmura doszlusowała do innej, czarnej i nabrzmiałej. Potem druga. A potem jeszcze jedna…

Ludzka rzecz

śr., 31 grudnia 2008, 02:06

Co to znaczy być psem, to ja dobrze wiem. Ale nie bardzo się orientuję, na czym polega bycie człowiekiem. Próbowałem uzupełnić tę lukę w wykształceniu i znaleźć odpowiedź w różnych mądrych księgach, albo przynajmniej w Googlu, ale nie bardzo mi się to udało. Wyjaśnień są tysiące, a każde z nich wprowadza tylko zamieszanie i niczego na dobrą sprawę nie wyjaśnia. Według niektórych definicji człowiek jest rośliną… zaraz, poszukam… o, właśnie – myślącą trzciną. No, przepraszam, czy ja mało roślin w życiu widziałem, żeby taki kit dać sobie wcisnąć? Ugryziona roślina nie wrzeszczy, nie kopie, nie łapie za ścierkę, albo, co gorsza, za kij. A spróbujcie ugryźć człowieka tak, żeby nie wywołać któregoś z tych objawów.
Z kolei definicje zwierzęce próbują podkreślać to, czym ludzie od zwierząt się różnią, ujmując to dla niepoznaki w formułę „zwierzę takie a takie”. Śmiejące się zwierzę. Bawiące się zwierzę. Zwierzę używające symboli. Tak jakby zwierzęta tego wszystkiego nie potrafiły i to nawet o wiele lepiej. Koty umieją się uśmiechać nawet bez samych siebie! Do zabawy żaden człowiek, bez względu na wiek, nie ma tyle siły, cierpliwości i entuzjazmu, co którykolwiek z moich psubraci. A o symbolach pogadajcie z małpami albo delfinami – już one was czegoś nowego nauczą.
Ale jest taka dziedzina, którą ludzie mają na swoją całkowitą wyłączność. Jak świat światem żadna roślina, żadne zwierzę nie podjęło jeszcze najmarniejszego choćby postanowienia noworocznego.
Jeszcze nigdy nie widziałem psa, zobowiązującego się tuż po Sylwestrze rzucić palenie, małpy, planującej w nowym roku nauczyć się włoskiego, ani też delfina, który w następnym roku z całą pewnością zamierza schudnąć o 10 kilogramów. A może ktoś z Was zna osobiście dąb szypułkowy, postanawiający od 1 stycznia nie przesadzać z szypułkami?
Tak więc jedyna definicja człowieczeństwa, która mnie przekonuje, brzmi mniej więcej tak: człowiek to istota podejmująca w rocznych odstępach czasu postanowienia, których żadną miarą nie zamierza zrealizować i wpadająca z tego powodu w jednodniowy amok, objawiający się tańczeniem, obściskiwaniem, robieniem huku i wypijaniem nieprzytomnych ilości gazowanej cieczy, której nie tknąłby żaden myślący pies.
Ale ponieważ ludzie wydają się tak okropnie cieszyć tym swoim rytuałem, psy nie chcą im psuć radości i wybrzydzać. O ile więc ktoś nie podejdzie do mnie zbyt blisko z petardą, jestem skłonny dzisiaj do towarzystwa wymachiwać ogonem, biegać w podnieceniu dookoła stołu i życzyć wszystkim radośnie – WSPANIAŁEGO NOWEGO ROKU!

Ach, już od jutra będę grzeczny,
nie będę tyle szczekał,
a gdy na stole ujrzę befsztyk,
ominę go z daleka.

Ach, już od jutra tej seterce,
co mieszka tuż pod nami,
nie będę się – no, zamilcz serce! –
narzucał z zalotami.

Ach, już od jutra będzie królik
mógł mi przed nosem kroczyć,
a ja się tylko będę czulić
doń, zamiast w pogoń skoczyć.

Zapewniać mogę tak od rana,
w noc też się przysiąg imać
i nie potrzeba mi szampana,
by żadnej nie dotrzymać.

Lecz, nie chcąc psujem być paskudnym,
wygłoszę dziś orędzie:
jak ma ten nowy rok być cudny,
to i bez przysiąg będzie!

Świąteczna lista obecności

śr., 24 grudnia 2008, 01:43

Czy to możliwe, że dopiero od dwóch miesięcy spotykam się tu z Wami? Tak się czuję, jakbym Was znał już całą wieczność, a w każdym razie jej spory, wieloletni wycinek. Pamiętam chyba wszystkich, którzy w naszym koszyczku się pojawiają i chyba o każdym, od a do ż, od człowieka do zwierzęcia, potrafię przynajmniej dwa zdania powiedzieć. Jeżeli nawet moja niedoskonała pamięć chwilowo kogoś pomija, to wystarczy mi pomachać przed oczami jego nickiem, żebym natychmiast rozpoznał go jak starego znajomego. Wiem, jak jesteście różni, ode mnie i od siebie nawzajem i wciąż od nowa mnie zachwyca, że przy wszystkich tych różnicach potrafimy ze sobą rozmawiać tak, żeby nadal mieć ochotę się widywać, pogadać, pojadać i popijać. A dziś, przy świątecznym wpisie, stawiam dodatkowe talerze dla nieznajomych, dla tych, którzy może jeszcze do nas dołączą. Z góry serdecznie ich witam, bo nie bez powodu pierwszym obowiązkiem gospodarza wobec blogowych Gości jest – akceptacja.
Ja wiem, że jesteście dziś strasznie zajęci. Ale choć na moment chcę zgromadzić wszystkich, którzy tu zaglądają – codziennie, często, z rzadka, sporadycznie.
To o Was w tej chwili ciepło, wigilijnie myślę:

  • Allla – nieokiełznana potęga żywiołu, ujawniająca się z rzadka, nieregularnie i najczęściej w późnych godzinach nocnych. Fruwa z prędkością światła, co i nic dziwnego, zważywszy, że podobna jest do świetlika.
  • Babka z Gdyni – z kokieterią poprawia jedną dłonią bagaż przeżyć, usiłując równocześnie drugą przerzucić most ponad pokoleniami. Pani na gdyńskich wzgórzach, pełnych zdumiewających zwierząt i potraw.
  • Barbara Wojnarowska – zbyt krótko widziana, żeby mogło nam to wystarczyć.
    Nie tracimy jednak nadziei, że wygrzebawszy się spod lawiny obowiązków znajdzie do nas drogę.
  • Dora – nie bez powodu tytułowana Panią Kierowniczką. Harfa blogów, potrafiąca smyrać w ucho i w brzucho, o duszy nie zapominając.
  • Emi z Gdyni – sznaucerka niesznaucerskiej łagodności, ze pociągiem do mundurowych. Zawsze gotowa podać łapę, choć jest bardzo zajęta bieganiem między blogami
  • foma- chluba komisarstwa absurdalnego, w poprzednim życiu był zapewne jeżozwierzem, stąd skłonność do posługiwania się szpilkami. Jedna połowa Dwóch Muszkieterów.
  • haneczka – nieopanowane skłonności do rozśmieszania otoczenia, dyskretnie ukryte za kasą. W chodzeniu własnymi drogami bardziej kocia od sumy zgromadzonych na blogu kotów.
  • Helena – miczurinowska krzyżówka Róży Luksemburg i Matki Teresy z Janem Himilsbachem. Osobista znajoma całego świata, który, z małymi wyjątkami, odpłaca jej tym samym.
  • Hoko – magik, znany z niechęci do długich przemówień. Chodzi spać z kotami.
  • Jolinek – promotorka pajacyka, wiedząca, jak zrobić dobry użytek z klikania. Odlatuje do ciepłych krajów i powraca wiosną.
  • Jarzębina – wrażliwy przewód pokarmowy, skłonność do melancholii, pod wpływem pór roku zmienia się w Gruszkę. Absolutny unikat przyrodniczy.
  • KoJaK Moguncjusz – Kawaler Księżycowy (chociaż nie kawaler), pojawiający się w pełni i znikający na nowiu. W okresach pojawiania się porozmawia o Einsteinie, choinkę kupi i strapionych pocieszy.
  • Kot Mordechaj – co tu dużo gadać: satrapa, sybaryta, sarkastyk, śledziennik i smakosz takoż. Ze względu na swe cechy charakteru otoczony powszechnym szacunkiem i czołobitnością.
  • Królik – weekendowe zwierzątko o różowym nosku, spieszące się z gracją prawdziwej damy. Zachodzi podejrzenie, że pod bezbronnym futerkiem ukrywa tygrysi pazur, co jednakowoż wymagałoby dalszych dochodzeń.
  • Małgosia – aktualnie bez wątpienia najszczęśliwsza osoba na blogu, w związku ze spodziewanym wzbogaceniem rodziny o łaciatego szczeniaka. Nie prowadzi kursów spontanicznego okazywania radości, a powinna.
  • Marysia – odciągnięta od łona blogu przez wydarzenia losowe, ale miejmy nadzieję, że nie na zawsze. Silny punkt frakcji białuszańskiej.
  • Monika – polska patriotka amerykańskiej miejscowości, związana ze swym miejscem zamieszkania małżeństwem concordatowym. W chwilach niedoborów chaosu wspierana przez dwie podpory – Matyldę, która jest kotem i Zosię, która jest dziewczynką z zapałkami.
  • nietoperzyca – ssak nocny pracujący na porannej zmianie. Pełni na blogu obowiązki budzika i wywiązuje się z nich z sumiennością przekraczającą pojęcie każdej sowy.
  • Niunia – anielska psina o diabelnym spuście. Z miną niewiniątka potrafi pochłonąć konia z kopytami, co tylko częściowo jest widoczne w układanych przez nią jadłospisach.
  • Owczarek Podhalański – twierdzi, że mieszka pod Turbaczem, ale jego rewir wydaje się nie mieć granic. Pies z sercem i poczuciem humoru stosownym do swych gabarytów.
  • PA 2155 – amerykański Kanadyjczyk o nader tajemniczej profesji. Nieco skąpi blogowi cytatów z Seneki, ale to się da naprawić.
  • PAK – Bardzo rzadko spotykany, co zdecydowanie podnosi jego cenę, nie ma dwóch zdań.
  • Pan Administrator – przedstawiciel nurtu podziemnego, nie ujawniający się publicznie, ale zza kulis czuwający nad przebiegiem. Wbrew pozorom piśmienny.
  • Puchala – dyskretnie przemyka się opłotkami, późną nocą lub nad ranem. Jak na swój skrajnie tajemniczy tryb życia całkiem nieźle poznana.
  • Quake – Radca na tym blogu tak Tajny, że w porywach zbliża się poziomem utajnienia do Pana Administatora. Znany z szeroko komentowanych gdzie indziej zalet ducha, a przede wszystkim ciała.
  • rysberlin – sztandarowy przykład berlińskiego rozbrykania, łączącego dobrą wolę z dobrym wychowaniem. Bryka zawsze w perspektywicznym skrócie.
  • skowronek – a tuś mi ptaszku! Wbrew pozorom niemożliwy do usłyszenia rannym świtem.
  • Stanisław – widnieje na horyzoncie blogowym w charakterze znikającego punktu. Jego znikanie, mimo pełnego zrozumienia jego przyczyn, nieodmiennie jest opłakiwane w Kąciku Wielbicieli.
  • Teresa Stachurska – pod względem potencjału energetycznego mieści się gdzieś między wulkanem a gejzerem. Pod względem zaangażowania nawet wulkan połączony z gejzerem nie może się z nią równać.
  • Wanda TX – osoba wykazująca niebezpieczne objawy całkowitego zrównoważenia psychicznego. Prawdopodobnie zawdzięcza to psicy Kamie i kotu Dundee,
    bo przecież nie życiu w Teksasie.
  • zeen – mistrz wampiryzacji, demon przytyku, niezawodny kondensator. Druga połowa Dwóch Muszkieterów.
  • Żona sąsiada – Pilna obserwatorka ruchu samochodowego na trasie Warszawa-Kraków i skutecznych przepisów kulinarnych. Sumienna opiekunka Paskudnika zanurzonego w wodach płodowych mezcalu.

Wam wszystkim, współtworzącym ten blog, dbającym o jego przyjazną i serdeczną atmosferę, życzę dziś ludzkim głosem cudownych, leniwych lub aktywnych, żarłocznych lub wstrzemięźliwych, bałaganiarskich lub uporządkowanych, domowych lub wyjazdowych, słowem takich, jakie Wam najbardziej odpowiadają, Świąt.
A teraz – do misek, do prezentów, do kolęd! I nie zapominajcie o sprawozdaniach z przebiegu świętowania! 🙂

Mamy trupa!

pon., 22 grudnia 2008, 16:00

Długo oczekiwany trup nareszcie postanowił ujawnić swoje oblicze i to od razu w podwójnej dawce. Obawiam się jednak, że wobec niezwykłego sprytu sprawczyni zbrodni, komisarze wszystkich krajów niewiele tu będą mieć do roboty.
Osobom, które nie brały udziału we wczorajszych przygotowaniach do morderstwa, zalecam zachowanie dużej ostrożności podczas czytania.

Zjechała do Londynu,
cioteczka z walizeczką,
by śwątecznego spleenu
się tu nałykać deczko.

W walizce zaś zbrodnicza
jest kwintesencja sama
arszenik, kaczka dzika
i portret w ciężkich ramach.

Trup, trup, trup w każdej szafie –
ja to potrafię!

Już zacnej się tej damie
nawinął hydraulik,
więc czarem go swym mami
i słodko doń się czuli,

A w ręce kaczka dzika
pieczona i bez piórek…
Cap! ciotka rzemieślnika
i lu mu ptaka w rurę!

Trup, trup, trup w każdej szafie –
ja to potrafię!

Nie dane biednej ciotce
odsapnąć choćby kapkę,
bo Jingle Bells się właśnie
zaprosił na kanapkę.

Świąteczne pieśni śpiewa,
tym zmylić chcąc kobietę –
cioteczka tylko ziewa
i przez łeb go portretem!

Trup, trup, trup w każdej szafie –
ja to potrafię!

Wciąż tyle animuszu
ma ciocia, by główkować:
jak pozbyć się corpusu
i gdzie delicti schować.

na sposób więc się bierze:
wprowadzę w błąd policję
i dwa korpusy świeże
przerobię na delicje.

Trup, trup, trup w każdej szafie –
ja to potrafię!

Już uszek do barszczyku
zlepiony spory stosik,
gotuje się w imbryku
esencjonalny sosik,

półmiski nóżek zimnych,
pasztecik, dla psa kości,
ach, świat się staje inny,
gdy ciotka w nim zagości!

Trup, trup, w zamrażalniku –
no i po krzyku!