Notonara, moja miłość
Dorzecze-san stał przy barze w tokijskim pubie „Notonara” i wlewał w siebie piątą już tego dnia whisky. Na sake nie dawał się namówić, odkąd pod jej wpływem przeoczył datę ważności surowego tuńczyka i przez miesiąc został skazany na całkowitą abstynencję w bezdusznej bieli miejskiego szpitala. Pod jego czaszką kłębiły się tysiące sprzecznych myśli, co w jakiś nieokreślony sposób związane było z listą postanowień noworocznych. Nie mógł w żaden sposób przypomnieć sobie, które z tych postanowień były naprawdę ważne i do wykonania w pierwszej kolejności, a które można było bez wyrzutów sumienia odłożyć na święty Nigdy.
Właśnie miał skinąć na barmana, żeby zamówić szóstą whisky, kiedy bardziej wyczuł niż zobaczył obok siebie wiotką postać, emanującą spokojną, pewną siebie żeńskością. Odwrócił lekko głowę w jej kierunku i natknął się na spojrzenie uważnie analizujące ryzyko i kończące analizę czymś w rodzaju niewypowiedzianego przyzwolenia.
– Kwintesencja jestem – szepnęła nieznajoma. – Aga Kwintesencja.
Owionął go subtelny, jakby kwiatowy zapach – wiśnia? heliotrop? mięta z rumiankiem? – i poczuł, że wszystkie jego dotychczasowe postanowienia nagle straciły jakiekolwiek znaczenie.
Pojawienie się Kwintesencji właśnie tego dnia, właśnie w tym barze, na pewno nie było czystym przypadkiem. Wprawdzie sama Aga na temat przyczyn swojej obecności nie puszczała nawet pary z czajnika, ale w gronie tokijskich rezydentów już od dawna szeptało się o tajnym wysłanniku Korporacji, który dla zmylenia przeciwnika mógł się okazać wysłanniczką. Nieuchwytna kwiatowość Agi, w żaden sposób nie przystająca do korporacyjnych machinacji, mogła być genialnym kamuflażem, lepszym od tak ogranych chwytów jak fałszywe dokumenty i ciemne okulary. Ale Dorzecze-san nie był teraz w stanie myśleć o tych wszystkich pogłoskach i kalkulacjach. Bliskość Kwintesencji w połączeniu z szóstą whisky była dla jego kory mózgowej czymś w rodzaju magla – znikały wszelkie fałdki, zmarszczenia i załamania, zostawała idealna, niczym niezakłócona gładź materii.
– Z naszym Kaziem coś nie tak – włączył się niespodziewanie do rozmowy grubawy facet z wąsikiem. – Dawniej z roboty przychodził, telewizję pooglądał i potem szedł spać. Normalnie, jak człowiek. A od jakiegoś czasu zamyka się sam w pokoju i rzępolenie jakieś puszcza, co normalny człowiek by nie zniósł. Wiem, bo żona jego mówiła. Nawet porozmawiać z nim chciała, normalnie, po ludzku, to on zaczął krzyczeć, że ona nic nie rozumie, że jemu do życia potrzebny jest nie tylko obiad, ale jeszcze coś dla medium, czy tam dla ducha, a w ogóle to bramka i hajda, tak krzyczał. Na kogo hajda już nie powiedział, ale żona zaczęła się go bać i nie zapytała.
Kwintesencja niedostrzegalnie nadstawiła ucha. Wszystko wskazywało na to, że właśnie tamten słuchający Brahmsa i Haydna dziwak może być jej tokijskim kontaktem. Wiedziała już, że nie może grubawego z wąsikiem spuścić z oczu.
Dorzecze-san zamówił siódmą whisky. Tylko dla siebie, odruchowo zakładając, że Kwintesencja i tak będzie wolała koniak.
Grubawy jeszcze przez jakiś czas kiwał się na barowym stołku, ale w końcu, zobaczywszy, że opowieści o Kaziu nie wzbudzają ogólnej ekscytacji, zapłacił i skierował się do wyjścia. Kwintesencja chwyciła torebkę i zaczęła dyskretnie przeciskać się przez tłum, ciągnąc za sobą smugę kwiatowego zapachu.
– Psiakrew, ta kwiatowość mnie zdradza – pomyślała z niepokojem i sięgnęła do torebki po flakonik perfum marki Bobique. Wystarczyło jedno przyciśnięcie spryskiwacza, żeby otoczyła ją woń psa zmoczonego deszczem, pomieszana z intensywną nutą pasztetówki. Drugie pryśnięcie, tym razem czarnym sprayem po włosach, dopełniło przeobrażenia. Opadła na cztery nogi i szczeknęła. Tak, świetnie jej to wychodziło. Teraz już nikt nie wziąłby jej za Kwintesencję ludzkości.
Wybiegła na ulicę, węsząc za Grubawym. Wyczuła go bez trudu za nieodległym zakrętem. Popędziła w tamtym kierunku, czując tuż za sobą wyrazistą smugę zapachu whisky. Dorzecze-san, pozbawiony poprzednich postanowień, podjął nowe postanowienie trzymania się Agi jak rzep ogona.
Bieg za Grubawym nie wymagał szczególnej kondycji. Prawdziwa trudność była w tym, jak wyciągnąć od niego adres Kazia. Kwintesencja rozmyślała nad tym przez chwilę, aż nagle z rozmachem puknęła się w czoło. Dorzecze-san, ze swą wygładzoną korą mózgową, idealnie nadawał się do odegrania roli urzędnika państwowego. Brak policyjnego munduru nie był poważną przeszkodą, Grubawy wypił wystarczająco dużo, żeby widzieć nawet to, czego nie widział.
Zaszeptała coś do ucha Dorzecze-sanowi, który kiwnął parę razy głową, po czym podszedł do Grubawego i zażądał służbiście:
– Obewatelu, dokumenciki poproszę!
Spłoszony Grubawy wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni kraciastej marynarki, podał Dorzecze-sanowi i jęknął przymilnie.
– Panie władzo, jak Cesarza kocham, nic złego nie zrobiłem.
– To się jeszcze okaże, Grubawy-san – obwieścił ponuro fałszywy przedstawiciel władzy i zaczął przeglądać papiery oraz karty kredytowe wypełniające portfel. Nagle wyciągnął spośród nich złożoną we czworo kartkę, pomachał nią Grubawemu przed nosem i podstępnie, z zaskoczenia, zadał nieoczekiwane pytanie:
– A ten wasz kuzyn, Kazio, to mieszka gdzie?
– A tam, o, w tamtym domu, na drugim piętrze – pokazał usłużnie Grubawy i ośmielając się nieco pogłaskał Agę.
– Uwaga, może ugryźć – ostrzegł go Dorzecze-san, oddając mu portfel. Nie miał ochoty, żeby ktokolwiek poza nim samym dotykał Kwintesencji.
Grubawy uśmiechnął się głupio i nieadekwatnie. Dorzecze -san przykleił się znowu do ogona Agi i razem zniknęli w mroku nocy spowijającej tamten dom.
Mieszkanie Kontaktowego Kazia odnaleźli łatwo, po zapachu bigosu, który egzotycznie wił się między sukiyaki, tempurą i smażonymi wodorostami. Kwintesencja nacisnęła dzwonek, a kiedy jakaś ziewająca kobieta otwarła drzwi, przepchnęła się obok niej – zastygłej w zdumieniu – i jak burza ruszyła w stronę pokoju, z którego dochodziły znajome jej skądinąd dźwięki. Teraz już nie miała wątpliwości, że Kontaktowy Kazio musi w jakiś niejasny sposób być powiązany z jej Misją.
– Gdzie jest Maestro? – krzyknęła, półżywa z napięcia.
Kontaktowy Kazio uśmiechnął się jakoś sennie i przeciągnął jak kot.
– Maestra tu nie ma – wyjaśnił łagodnie. – To tylko nagranie. Ale wiem, jak go odnaleźć. Jest tu, w Tokio, tylko ukrywa się przed ludźmi Korporacji.
Dorzecze-san, któremu wskutek jak na niego długiej, półgodzinnej przerwy w piciu, ponownie zaczęła się fałdować kora mózgowa, popatrzył na niego ostrzegawczo.
– Chodzą słuchy, że specjalnym wysłannikiem Korporacji może być kobieta… – zaczął ostrożnie i zawiesił głos z nadzieją, że reszta zostanie zrozumiana bez słów.
Kazio machnął ręką.
– Aga jest podwójną agentką – wyjaśnił. – Korporacja ma do niej zaufanie i uważa ją za swoją, ale w rzeczywistości pracuje ona dla ZSPTCT. Zespolonych Sił Popierania Tego Co Trzeba. Możemy bez obaw złożyć w jej ręce życie Maestra. Już ona go z tych rąk nie wypuści.
Dorzecze-san odetchnął z ulgą i pytająco spojrzał na barek, gdzie na poczesnym miejscu dostrzegł wysmukły kształt butelki prawie pełnej Glenfiddicha. Kontaktowy Kazio łaskawie skinął głową.
– Odkąd muzyka złagodziła mi obyczaje – wyjaśnił – pozwalam się napić każdemu. Nie mogę patrzeć na ludzkie cierpienie. Wprawdzie generuje to duże koszty, ale jakąż daje satysfakcję moralną.
Dorzecze-san szybkim haustem wychylił potrójną porcję Glenfiddicha i rzucił najbardziej przydatne dla rozwoju akcji hasło:
– Idziemy!
Po rozświetlonych, pełnych barów i salonów gier ulicach tokijskiego centrum, weszli w ciemne, zaspane zaułki przedmieść. Dorzecze-san, wzmocniony obfitą dawką życiodajnego eliksiru, rwał przed siebie jak dziki mustang. Kwintesencja z Kontaktowym Kaziem ledwo mogli nadążyć za jego górnym pędem. W końcu porozumiewaczy gwizd Kazia zatrzymał ich przed odrapanym, brzydkim budynkiem. Wśród nocnej ciszy bardzo wyraźnie rochodził się jęk dobiegający z jego piwnic.
– Oj, niedobrze! – zmartwił się Kontaktowy Kazio. – To tu właśnie ukrywa się Maestro.
Dorzecze-san jednym celnym kopnięciem wyważył pancerne drzwi rudery. Zbiegli w dół, pokonując po kilka schodów naraz i wpadli do ponurego, oświetlonego dogorywającą czterdziestką pomieszczenia. Już pierwszy rzut oka wystarczył. Ludzie Korporacji zdążyli przed nimi. Maestro siedział przywiązany do krzesła, z wykrzywioną boleśnie twarzą. Dyrektor ekonomiczny Korporacji trzymał mu nóż na gardle, szef Działu Sprzedaży sączył do ucha jad z mandaryny, a Główny Specjalista d/s Marketingu z beznamiętnym spojrzeniem zaciskał wokół głowy torturowanego heavymetalową obręcz. Za plecami Maestra młody, ambitny pracownik Korporacji grał balladę Chopina na pile.
– Po moim trupie! – zawyła Kwintesencja i z całą siłą odzyskanej nagle kwiatowej zwiewności runęła na oprawców.
Po pierwszym zaskoczeniu, spowodowanym tym, co uważali za zdradę Kwintesencji, ludzie Korporacji zwarli szyki i zaatakowali koncertem fortepianowym Mozarta w niewłaściwej tonacji. Trzeba przyznać, że szło im to bardzo sprawnie, wszak nieczysta gra była ich chlebem codziennym. Ale Aga znała wszystkie ich chwyty. Bez trudu załatwiła szefa Działu Sprzedaży bachnięciem, którego nie powstydziłby się sam Maestro. Potem, niesiona furią, rąbnęła ostrym prokofiewem w pierś Głównego Specjalisty d/s Marketingu i położyła trupem Dyrektora Ekonomicznego strzałem z janaczka. Młody, ambitny pracownik Korporacji próbował uciec, porzucając piłę, ale Dorzecze-san dopadł go na schodach i rozłożył długim, starannie wycelowanym beciem. Nad krwawym pobojowiskiem górował teraz przywiązany do krzesła, coraz triumfalniej jęczący Maestro. Aga przypadła do niego i rymnęła na kolana.
– Mistrzu, ran twoich niegodnam całować! – wyrzęziła z nadludzkim wzruszeniem.
Kontaktowy Kazio, mimo częstych kontaktów z Brahmsem, nie był pozbawiony zmysłu praktycznego. Wyjął z kieszeni finkę i rozciął więzy krępujące Maestra. Przetarł mu rąbkiem swetra pokryte zaskorupiałym jadem z mandaryny ucho i poklepał pocieszająco po plecach.
– No, teraz już będą z pana ludzie – zapewnił pogodnie. – Już my o to zadbamy. I nie będzie się pan musiał ukrywać, bo z tamtymi koniec.
Maestro powoli odzyskiwał siły. Wstał z krzesła, przespacerował się do schodów i z powrotem, po czym zagrał w powietrzu kilka niewidzialnych akordów. A potem uznał, że już pora na zwyczajowe uprzejmości.
– Kwintesencjo, jak mógłbym ci się odwdzięczyć? – zwrócił się z powagą do Agi, która zachwiała się z wrażenia i wyszeptała:
– Mistrzu, może jakiś koncert…
Maestro pokiwał posępnie głową. Właściwie mógł się spodziewać takiego końca sprawy. Ale cóż, w tej sytuacji nie wypadało mu odmówić.
– W porządku – zawiadomił. – Za rok. W Jerozolimie. Może być?
Aga tylko westchnęła, niemal miłośnie i Dorzecze-san pojął, że musi pożegnać się z wszelkimi marzeniami o wspólnym nalewaniu esencji podczas ceremonii herbacianej. Kwintesencja już ulatywała duchem w stronę Jerozolimy, a jemu pozostało tylko udanie się na kolejną, samotną whisky w pubie Notonara.
najnowsze komentarze