Z życia poglądów

pt., 30 września 2011, 13:28

Niepopularny Pogląd nasunął głęboko na oczy czapkę z daszkiem i rozejrzał się po kawiarni. Było pogodne, sobotnie popołudnie i tłum rozgadanych poglądów siedział przy stolikach, popijając kawę lub chłodne, na lodowo rozgrzechotane drinki. Ach, jak zazdrościł tym wszystkim poglądom, beztroskim, nieświadomym kruchości egzystencji. Miały na twarzach wyraz czasem łagodnego, a czasem buńczucznego zadowolenia z siebie i wydawały się w ogóle nie przejmować się tym, że są na publicznym widoku. Chwilami wybuchały ironicznym śmiechem, kiedy indziej marszczyły czoło z zatroskaniem, ale żaden z nich nie sprawiał wrażenia zaszczutego i drżącego o całość swoich kości. Żaden nie rozglądał się niepewnie, a zarazem bacznie wokół siebie, w oczekiwaniu ciosu, który mógł nadejść w każdej chwili. Tylko on…
Nie rozumiał, dlaczego akurat jemu tak się to wszystko ułożyło. Do niedawna był przecież taki jak inni, ba, należał wręcz do wybrańców losu. Przyjmowano go w najlepszym towarzystwie, brylował wśród intelektualistów, budził szacunek wśród zwykłych ludzi, gdziekolwiek się pokazał, obdarzany był jeśli już nie względami, to przynajmniej pełną respektu uwagą. Nawet prezydent nie wstydził się zapraszać go do Belwederu, a publicyści do programów w porach największej oglądalności. Tak, do niedawna…
A potem nagle zaczęli się od niego odsuwać dziennikarze i politycy, później ludzie w tramwaju i supermarkecie, wreszcie nawet przyjaciele. Kiedy po raz pierwszy rzucił się na niego z bejsbolem inny pogląd, poczuł strach. Zaszył się w domu, rzadko wychodził na ulicę, nie pokazywał się w mediach ani na zebraniach. Ale tak strasznie ciągnęło go do kawiarni… Opierał się temu pociągowi dość długo, aż wreszcie dziś postanowił przemóc lęk i pooddychać chociaż chwilę kawiarnianą atmosferą. Podjął oczywiście pewne środki ostrożności, ubrał się całkiem inaczej niż zwykle, kupił tę głupawą czapkę, ale – jak się teraz okazało – nawet w tym ulubionym, tak dobrze znanym miejscu wcale nie czuł się swobodnie.
– Co to się porobiło! – szepnął sam do siebie i odczuł przemożną chęć podrapania się po łysinie. Odruchowo, bezmyślnie zdjął czapkę i dotknął palcami czubka głowy.
Przyglądający mu się od kilku minut niepozorny pogląd przy sąsiednim stoliku szepnął coś do swoich kumpli. Podnieśli się z miejsc zwarci, gotowi, pewni siebie, ufni w swoją zbiorową siłę.
– Panowie, tylko nie po oczach! – zdążył jeszcze krzyknąć bez sensu, zanim ogarnęła go ciemność.

Kuchnia polska

sob., 24 września 2011, 11:10

– Czyżbyś nareszcie postanowił zabrać się do poważnych, dorosłych zajęć? – zdumiała się Labradorka, widząc Bobika owiniętego fartuchem i mieszającego dużą kopyścią w garnku.
– Postanowiłem wykorzystać swoje wrodzone, czysto polskie umiejętności – oświadczył Bobik dumnie, starając się nie zwracać uwagi na chwiejący się pod nim taboret. – Zupę gotuję.
– To polskie psy mają jakieś specjalne i to genetycznie zaprogramowane umiejętności? – spytała niedowierzająco Labradorka.
– Jak najbardziej! – odszczeknął Bobik z pewną urazą. – Wszyscy to przecież wiedzą. Improwizacja. Fantazja. Odwaga. Tego genetycznie brakuje psom niepolskim. I właśnie dlatego nie mogą być dobrymi kucharzami. Bez tych cech po prostu się nie da.
– A tak konkretnie, to na czym polegają te różnice akurat przy gotowaniu? – zapytała ostrożnie sąsiadka, nie chąc sprawiać wrażenia, że zasadniczo kwestionuje wyższość polskich psów nad innymi.
– Diabeł tkwi w szczegółach i ogółach – pospieszył z wyjaśnieniem Bobik. – Taki Dog Niemiecki, na ten przykład, musi mieć detaliczny przepis, kupić w supermarkecie wszystkie składniki, z dokładnością co do grama, a potem gotuje ściśle według przepisu, nie odstępując od niego na krok. A Gończy Polski o przepisie nawet nie pomyśli, a do supermarketu mu się lecieć nie chce, bo i tak wszystkie składniki zastąpi jakimiś innymi, które przypadkiem ma w domu. Zresztą, gdyby nawet skądś zdobył ten przepis, to i tak by się go nie trzymał. Polski pies fantazję ma. Improwizować potrafi. Odważnie miesza wszystko z wszystkim. No, lepszy jest i już. To chyba widać jak na łapie.
Labradorka jeszcze nie wydawała się do końca przekonana i spróbowała wyrazić drążącą ją wątpliwość:
– Ale jaka jest gwarancja, że potrawa improwizowana wyjdzie lepiej niż przepisowa?
– Gwarancje, gwarancje – zezłościł się Bobik. – To właśnie jest dla was typowe, że zawsze pytacie o gwarancje. A nam to wszystko jedno. Jeśli wyjdzie nie tak, jak miało wyjść, to powiemy, że właśnie tak miało. Prosty zabieg, a jak umila życie. Dzięki temu my potrafimy zrobić coś nawet z niczego.
– Jak to, coś z niczego? – nie zrozumiała Labradorka – To się tak da?
– Jasne! – wykrzyknął z zapałem Bobik. – Coś z niczego to wręcz nasza narodowa specjalność. Kontrreformacja bez reformacji. Antysemityzm bez Żydów. Myśl narodowa bez myślenia. Chcesz jeszcze więcej przykładów?
Labradorce wyczerpały się możliwości dalszej dyskusji. Zdała sobie sprawę, że nie ma szans wygrać z siłą argumentów szczeniaka. Podkuliła ogon i skierowała się ku drzwiom.
– To ja sobie już pójdę – szepnęła nieśmiało. – Owczarek Alzacki zaprosił mnie dziś na pasztet sztrasburski. Nie chciałabym się spóźnić…
– A idź, idź na ten pasztet! – warknął wściekle Bobik. – Jeszcze będziesz żałować, że nie spróbowałaś mojej zupy nic.

Dobry początek

pt., 16 września 2011, 19:14

Orzeł Biały był zmęczony. Już od tylu setek lat pracował świątek i piątek, bez wolnych sobót, urlopów i chorobowego. Przez jego firmę przetaczały się dziejowe nawałnice, coraz to inni żołnierze przywłaszczali sobie akta i buszowali w sejfach, konkurencja nie zasypiała gruszek w popiele, na skronie Orła to wkładano koronę, to ją zdejmowano, a on mężnie i niezłomnie trwał na posterunku, nie próbując nigdy odfrunąć na Karaiby. Nawet kiedy ogłoszono upadłość firmy nie zraził się, nie złożył oficjalnego wypowiedzenia i jak się okazało słusznie, bo doczekał reaktywacji zakładu pracy i dalszego zatrudnienia na tym samym stanowisku.
Ale nawet najbardziej oddanego swej firmie pracownika może dopaść syndrom wypalenia zawodowego. I tak właśnie czuł się ostatnio Orzeł – wypalony, zniechęcony, pusty. Miał wrażenie, że jest nadmiernie eksploatowany, że zmusza się go do wykonywania zadań, które wcale do niego nie należą, a przy okazji niepostrzeżenie zamyka się go w coraz ciaśniejszej klatce.
– Mam dość – powiedział do piarowca Mazurka, który jak zwykle skakał między biurkami, ćwicząc pchnięcia szablą. – Przechodzę na emeryturę.
Mazurek zastygł w połowie pchnięcia i popatrzył na Orła z niedowierzaniem.
– Na emeryturę? – wyjąkał. – Ale… Jakże tak, firma bez Orła? Ja sobie tego w ogóle nie umiem wyobrazić. To dla nas koniec!
Orzeł bagatelizująco machnął skrzydłem.
– Poradzicie sobie – skrzeknął, nie okazując większych emocji. – Nie ma symboli niezastąpionych. Tyle jest młodzieży, która chętnie zajmie moje miejsce. A poza tym koniec czegoś jest zarazem początkiem czegoś innego, więc nie ma powodów do płaczu i zgrzytania zębów.
Mazurkowi jeszcze nie mogło się to pomieścić w głowie.
– Pani Roto! Pani Roto! – krzyknął do szefowej Działu Pieśni Męczeńskich. – Słyszała pani? Kolega Orzeł chce odejść na emeryturę!
W ciągu niewielu minut wokół Orła zgromadziła się prawie cała firma. Jedni szczerze, inni nieszczerze próbowali odwieść go od emerytalnych planów, ale Orzeł, jak zwykle, pozostał nieugięty. Prawdę mówiąc, w pewnym momencie nawet zaczęło go wkurzać to całe towarzystwo, które wydawało się nie rozumieć, że nadeszły nowe czasy, wymagające nowych symboli.
– Mogę namaścić swojego następcę – zaproponował na odczepnego i zerknął pytająco na referenta Kadłubka, który pełnił w firmie funkcję personalnego.
Kadłubek niepewnie przestąpił z nogi na nogę, wykonał dość widoczny wysiłek myślowy, po czym z fałszywym uśmieszkiem zrobił zachęcający gest w kierunku orlego dzioba.
– Ależ prosimy, prosimy – zapewnił gorliwie. – Tylko… Czy to mogłaby być kobieta? Bo my ostatnio budujemy nowoczesny, europejski wizerunek firmy, no i… sam pan rozumie.
Orzeł zastanowił się przez chwilę. Właściwie nie widział przeszkód, żeby jego następczyni była płci żeńskiej. Co więcej, właśnie teraz uświadomił sobie, że zna idealną kandydatkę.
– Ameba – oświadczył z przekonaniem. – Ta świetna dziewczyna, która do nas przyszła z polecenia Zeitgeista. Na nazwisko ma Pelomyska czy jakoś tak. Ona się nadaje jak nikt inny. Dzięki temu, że nie posiada stałego kształtu, można w nią wkładać dowolne treści, bez szkody dla jej integralności. Przyjmie wszystko i dopasuje się do wszystkiego, nie to co ja, sztywny staruch. Bez problemu podłoży każdemu nibynóżkę i nie da się złapać za nibyrączkę. A już w mitochondriach jest nie do pobicia. Posiada ich z pół miliona, a przeciętny Niemiec czy Ruski zaledwie 1700. Mówię wam, Ameba jest dokładnie tym, kogo potrzebujecie.
Twarze zebranych świadczyły o tym, że propozycja Orła natychmiast trafiła im do przekonania. Tylko personalny próbował jeszcze zgłaszać jakieś zastrzeżenia.
– Ale na tym stanowisku trzeba godnie reprezentować naszą firmę, również za granicą – wygłosił nadętym tonem. – Nie wiem, czy łacińska nazwa pani Ameby jest odpowiednia, żeby profesjonalnie symbolizować zarówno wobec swoich, jak i cudzoziemców.
– O, łacińska nazwa koleżanki Ameby jest po prostu jak stworzona do tej misji – zapewnił Orzeł. – Chaos Chaos. Trafne, wyraziste, dla wszystkich zrozumiałe. I nawet jak ktoś za pierwszym razem nie dosłyszy, to za drugim załapie.
Wśród pracowników rozległy się najpierw nieśmiałe, a potem coraz głośniejsze brawa. Nawet personalny nie miał już wątpliwości, że Ameba będzie doskonale kontynuować dzieło swojego poprzednika.
– No to lecę – powiedział Orzeł, z zadowoleniem konstatując, że domknął wszystkie sprawy w firmie. – Pani Chaos Chaos od jutra przejmie moje obowiązki. Życzę wam wszystkim dobrego początku.

Korzenie

pt., 9 września 2011, 17:48

– Mam problem z korzeniami – zawiadomił Bobik, wpatrując się w nostalgicznie pochyloną, przekwitłą kępę astrów.
– Nie za wcześnie na to? – zaniepokoiła się Labradorka. – Powroty do korzeni na ogół zaczynają się w późniejszym wieku.
– Ale ja nigdzie nie chcę wracać – sprostował Bobik. – Mówię tylko, że problem mam. Nabrzmiały i bolesny.
Labradorka gorączkowo zaczęła przeszukiwać zakamarki pamięci, żeby przypomnieć sobie, jakie są zasady pierwszej pomocy w podobnych przypadkach. Nie znalazła wiele, ale i to było lepsze niż nic.
– Kwestia tożsamości czasami bywa bardzo skomplikowana – zaczęła z namaszczeniem. – Zwłaszcza dla takich, którzy nie potrafią się trzymać swojej budy i miota nimi po świecie jak piłeczką tenisową albo frisbee. A ponieważ ty się już z niejednej budy wyobcowałeś, to nic dziwnego, że zacząłeś odczuwać bóle identyfikacyjne i ogólne osłabienie. O, zobacz, nawet w Wikipedii piszą: psy bez poczucia miejsca, posiadanego dziedzictwa i nieprzywiązane do tradycji w danym kraju, nie są w stanie umacniać swej tożsamości. To znaczy, że trzeba cię przywiązać do tradycji i zaraz ci się zrobi lepiej.
– Nie ma mowy! – wściekł się Bobik. – Jeśli tylko psy łańcuchowe mogą się wzmocnić, to ja już wolę osłabienie. Nie cierpię być przywiązany na stałe!
– Zawsze jest coś za coś – spróbowała przemówić mu do rozumu sąsiadka. – Ciągła obolałość z powodu korzeni to też w końcu żadne mecyje.
– A kto powiedział, że ja chcę być ciągle obolały? – szczeknął naburmuszony Bobik. – Wcale nie chcę. I zamierzam sobie poradzić. Tylko nie przy pomocy jakiegś paplania, rozdrapywania i przywiązywania. Jednym cięciem. Jak Aleksander Macedoński. Ciach!
– I myślisz, że to się tak da? – zapytała nieco ironicznie Labradorka.
– Jasne, że się da. Muszę tylko nabrać wewnętrznej gotowości i ustalić termin – zapewnił z młodzieńczym zapałem Bobik.
– Zrobiłam co mogłam – westchnęła Labradorka. – Teraz chyba musisz się zwrócić do fachowca od psich korzeni. Psychologa, albo co…
– Kiedy mnie właśnie fachowiec powiedział, że mam problem! – rozzłościł się Bobik na dobre. – Dentysta. I nie wysłał mnie do żadnego psychologa, tylko do chirurga szczękowego. Podobno prosta operacja może załatwić sprawę. Wystarczy te korzenie trochę skrócić i cały problem zniknie.