Syndrom

niedz., 8 lutego 2009, 03:53

Po wczorajszym, na szczęście nieudanym, ukradzeniu mnie jestem jeszcze nieco poruszony i zdekoncentrowany. Ale wiem, że nowy wpis należy się jak nic, więc uznałem, że z dwojga złego lepszy już będzie wpis nieskoncentrowany od żadnego. Tylko że myśli mi się rozłażą od Sasa do lasa, a na dodatek są jakieś takie… dziwne. Niepoważne. Absurdalne. Chyba nie do końca przyzwoite. I geograficznie rozciągnięte od Gdyni do Londynu i od Toronto do Teksasu. No, powiedzcie, skąd się coś takiego bierze? Sam siebie bym o to nie podejrzewał, ale muszę się pogodzić z rzeczywistością. Dziś nie całkiem jestem sobą.
To chyba syndrom posttraumatyczny albo coś w tym rodzaju. Tak że w razie czego wszelkie zastrzeżenia proszę zgłaszać do opiekującego się mną psychologa. On tam już potrafi wyjaśnić, dlaczego jestem nieswój. Ma do tego całą długą listę wstrząsająco brzmiących określeń.
A zresztą, dlaczego właściwie muszę się usprawiedliwiać? Czy każdy z Was zawsze i bez wyjątku jest sobą? Kto jest bez winy, niech rzuci kamieniem. A kto nie rzuci, może zrozumie, skąd dziś coś takiego:

Był raz hydraulik z Londynu,
co problem z trzymaniem miał płynu,
lecz zmieniać uszczelki
z kłopotem niewielkim
mógł sobie, więc pił dużo ginu.

Straszliwie nie lubią w Concordzie
widoku głupoty na mordzie
i jak to się szerzy.
Więc mord retuszerzy
pracują tam ponoć w akordzie.

Lokalny polityk z Gdyni
nie umiał podłożyć świni.
Utracił posadkę,
zadzierzgnął krawatkę,
zostawił list: „świni nie winić!”

Leniwy kosynier z Bydgoszczy
o przyszłość się wcale nie troszczył
i mawiał: „ten, tego
jak już co do czego,
ktoś zawsze mi kosę naostrzy!”

Raz marny lingwista z Toronto
umówił się z nią na dziewiątą.
On niedokształcony,
a ona z Werony –
nie wyszli do dziś poza „pronto!”

Podobno call-boye w Teksasie
pracują w okropnym hałasie
i gdy nie są w siodle
dość czują się podle,
bo ciężar prac brać muszą na się.

Ujrzała panienka z Przasnysza
faceta, co dziwnie coś dyszał,
i dłoń trzymał w kroku.
Szepnęła: daj spokój!,
lecz on chyba jej nie dosłyszał…

Oszczędna kobieta z Moguncji
dawała, lecz tylko po uncji.
Ktoś z jej wielbicieli
się myślą podzielił:
to lepiej już siąść na opuncji.

I tak dalej. Wszystko mi się kojarzy, jak temu rekrutowi. Co na blog zerknę, to jakaś nowa miejscowość domaga się znalezienia do niej rymu.
Czy możliwe, że to taki mój sposób radzenia sobie z tym całym cholernym syndromem? Jeżeli tak, to byłbym usprawiedliwiony. W końcu trzeba sobie jakoś radzić, jak powiedział góral, zawiązując buta dżdżownicą. Może to moje rozproszenie to w sumie pozytywny objaw?
Ale jaką ja mam gwarancję?

Pobudka w sieci

śr., 4 lutego 2009, 02:47

To nie było przyjemne przebudzenie. Łapami dało się poruszać co najwyżej w zasięgu dziesięciu centymetrów, ogon, podkulony pod brzuch, w żaden sposób nie dał się wyprostować, a i łeb, chcąc się obrócić, napotykał na jakąś przeszkodę.
Pies szarpnął się jeszcze parę razy i znieruchomiał. Leżał na własnej, dobrze znanej kanapie, od koniuszka ogona aż po czubki kłapciatych uszu oplątany siecią. Nie było co marzyć o pogoniach za królikami, płoszeniu wron, a nawet o przekąszeniu czegoś z niezbyt odległej miski. Sieć była cienka, ale mocna i z każdym gwałtownym ruchem zamotywała się coraz bardziej.
Psu udało się przekręcić łeb nieco na bok i ujrzał, że końce sieci wychodzą ze stojącego na stoliku obok kanapy komputera. Było w tym coś niezrozumiałego. Przecież pozostawali z komputerem w jak najlepszych stosunkach, spędzali razem dużo czasu i nigdy jeszcze z jego strony nie doznał żadnej zamierzonej przykrości. Owszem, zdarzały się jakieś nieporozumienia z Wordem czy Windowsami, ale komputer jako taki nie miał z tym nic wspólnego. Tak, to musiało być po prostu jakieś idiotyczne nieporozumienie.
– Ty, słuchaj – poprosił Pies. – Nie mógłbyś tego świństwa odrobinę rozluźnić? Wrzyna mi się w różne wrażliwe miejsca. A w ogóle, co się wygłupiasz? Przecież jeszcze do wczoraj byliśmy najlepszymi kumplami!
Komputer zarechotał i złośliwie łypnął ekranem.
– Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr! – wybuczał dość podłej jakości głośnikiem. – I nie próbuj mnie brać na kumpelstwo. Nie wiesz, że jestem maszyną i nie mam żadnych emocji?
– Mnie też do nie tak dawna uważano za maszynę i mówiono, że nie mam uczuć – zauważył Pies. – A teraz się z tego wycofują. Może i na twój temat zmienią zdanie?
– Co będzie, a nie jest, też się nie pisze – autorytatywnie oświadczył komputer. – A poza tym, pomyśl logicznie. Chyba nie po to cię oplątywałem, żeby teraz nagle odplątywać. Nie jestem człowiekiem, żeby robić rzeczy kompletnie pozbawione sensu ot, tak, dla jakichś zachcianek, czy pod wpływem nagłych odpałów. Ja mam cel i zmierzam do niego najkrótszą, zerojedynkową drogą. Miałem cię oplątać siecią, to cię oplątałem i wszelką dalszą dyskusję na ten temat uważam za stratę czasu.
Pies zaczynał czuć się coraz bardziej nieswojo. Komputer sprawiał wrażenie zdeterminowanego i nieskłonnego do ulegania prośbom. Trzeba było spróbować z innej strony.
– Wiesz co, jak cierpliwie, centymetr po centymetrze, będę się przesuwał w twoim kierunku, to w końcu dotrę na tyle blisko, żeby cię wyłączyć. W końcu pazur przez tę sieć mogę wystawić – spróbował delikatnego szantażu.
– A wyłącz, wyłącz – łaskawie zgodził się komputer. – Jak chcesz się osobiście przekonać, że to nic nie da, to nie widzę przeszkód. Eksperyment jest bardzo dobrą formą sprawdzenia hipotezy.
– Przecież ta sieć jest wirtualna! – oburzył się Pies. – Chyba nie chcesz mi wmówić, że jesteś ją w stanie przenieść do realu? Nawet nie muszę cię wyłączać, żeby się jej pozbyć. Wystarczy, że na przykład zasnę. Albo że po prostu zamknę oczy i przestanę o tobie myśleć.
– Próbuj, próbuj – zachichotał komputer i patrząc na jego rozweselony ekran Pies zrozumiał, że jest uwikłany znacznie bardziej, niż mogłoby wynikać z jakichkolwiek prostych, zgodnych z dotychczasowymi przekonaniami interpretacji rzeczywistości. A najgorsza ze wszystkiego była świadomość, że nawet wycie do księżyca w żaden sposób nie gwarantowało wyjścia z sytuacji. Zresztą, skąd wziąć księżyc tuż po przebudzeniu?

Kto wie?

pt., 30 stycznia 2009, 04:01

Im dłużej główkowałem, tym bardziej byłem niepewny. No bo z jednej strony, niby oczywiste, ale jednak, jeżeli wziąć pod uwagę… Druga strona też zresztą wcale nie była taka jednoznaczna. A należało jeszcze pomyśleć o racjach trzeciej strony, która niespodziewanie mogła się wyłonić zza węgła. Nie mówiąc już o tym, że przecież zawsze są jakieś argumenty, których się nie zna i wskutek tego szalenie trudno na nie wpaść.
Zapadał wieczór, przechodziła noc, wstawał ranek, na oko wszystko robiło się jasne, a ja wciąż nie mogłem się zdecydować. Tak, czy może inaczej? Tędy czy owędy? Słuszność taka, czy słuszność owaka?
Płynęły dni, tygodnie, miesiące. Mądrzejsze psy mówiły mi: mały, ty przestań wreszcie kombinować. Bierz to, co smaczniejsze i w nogi!
A ja nie mogłem. Stałem na rozdrożu w charakterze sosny rozdartej i usiłowałem obejrzeć kość z każdej możliwej strony.
Jak będziecie w okolicy tego rozdroża, to sprawdźcie, czy przypadkiem dalej tam nie stoję.

Co rusz w życiu wpada się na sytuacje,
że nie wie ni mędrzec, kto ma w nich mieć rację
i staje bezradny jak szczeniak we mgle.
Czy mędrcem przestaje być przez to? Kto wie…

Gdy z moją sąsiadką szczekamy przy płocie,
to ona wygląda jak jakie sto pociech.
No, przyznam, nie bardzo podoba się mnie,
lecz innym? Hmm… Różne są gusta. Kto wie…

Psu czasem i befsztyk potrafi zaszkodzić
(dlaczego, w to bliżej nie będę tu wchodzić),
czy źle więc, gdy befsztyk z rozkoszą pies je?
Zależy jak leży, gdzie leży. Kto wie…

Człek jeden uwielbia ścisk, tołpę i magiel,
a drugi samotny jest jak biały żagiel.
Czy dobre zjawisko jest to, czy też nie?
Oceńmy to jasno, bez złudzeń: kto wie…

A gdy ktoś tak stale w rozterkach się topi,
że nie wie już, czy jest Apaczem, czy Hopi,
czy to aby zawsze na pewno jest złe
i świadczy że głupi ten ktoś jest? Kto wie…

Nie dla psa stołek

sob., 24 stycznia 2009, 16:23

Podobno zostałem ostatnio senatorem, o czym dowiedziałem się z mediów, a właściwie z jednego, czyli z własnego blogu. Nie bardzo jestem do tej roli przygotowany, bo prawdę mówiąc, kariera i zaszczyty zawsze interesowały mnie znacznie słabiej, niż pierwszy lepszy kotlet, ale tak z łapą na sercu: iluż ludzi w podobnej sytuacji zasiada w senacie i w ogóle się nie przejmuje? No więc ja też postanowiłem się nie przejmować i zakosztować uroków senatorskiego życia jak najprędzej, bo w tej cholernej demokracji nigdy nie wiadomo, czy kolejna kadencja nastąpi. Pod tym względem na serialach w telewizji o wiele bardziej można polegać.
Zacząłem się zastanawiać, czym przede wszystkim taki senator musi się zająć. Wnikliwe obserwacje doprowadziły mnie do przekonania, że najważniejszą, pochłaniającą najwięcej uwagi i czasu rzeczą w życiu senatora, jak również większości ludzi na wysokich stanowiskach, są: dom, samochód, ubranie, konto, jedzenie, picie, gadanie, czyli klasyczny ludzki zestaw, tylko pochłaniający nieco więcej forsy, niż średnia pensja. Forsy zresztą nie zawsze własnej, co wydaje się być dla ludzi jednym z niezaprzeczalnych uroków wysokich stanowisk. Senatorskie gadanie powinno też nieco wychodzić ponad przeciętną pod względem napuszenia, zamotania i umiejętności ściemniania, ale to jakoś samo przychodzi wraz z pozycją. Nieraz widziałem ludzi, którzy dzień przed wskoczeniem na Strasznie Ważny Stołek jeszcze w ogóle nie umieli tak zabełtać, żeby ni cholery nie było wiadomo, o co chodzi, a dzień później wykazywali w tej dziedzinie mistrzostwo.
Tak więc w sumie kwestia sprawowania urzędu w pierwszym momencie nie powodowała u mnie szczególnych rozterek i lęków. Powiedziałem sobie, że wystarczy się trzymać definicji Ambrose Bierce’a, polityka to prowadzenie spraw publicznych dla prywatnych korzyści i wszystko będzie dobrze. Ale potem przypomniałem sobie znajomego psa, który na ścieżkę kariery wszedł wiele wcześniej ode mnie i nagle jakoś przestałem być pewien, czy naprawdę tym senatorem chcę być. A potem nawet zacząłem być pewien, że wcale nie chcę. Tylko, jak zauważyłem już w ciągu jednego dnia na Stołku, bycie dostojnikiem to nie jest funkcja, to jest stan umysłu. Czy coś takiego da się jeszcze odkręcić?

Kiedy pies został senatorem,
zamieszkał w rezydencji.
W spiżarni miał kiełbasy worek,
dostojny rys w prezencji,
w ogrodzie dziur wystawnych kupę,
protokół w budzie sztywny
i wszystko było niby super,
tylko pies jakiś dziwny.
Ogonem machał bez zapału,
bez przyjemności szczekał,
nadęty pysk mu rósł pomału,
całkiem jak u człowieka,
ni własny go nie cieszył warkot,
ni pomruk limuzyny,
słowem, wrażenie sprawiał markot-
nej, sfrustrowanej psiny.

Człek się na stołkach chętnie sadza,
lecz niekoniecznie pies –
senatorzenie, forsa, władza
widać humanum est.
Więc może w humanistów łapach
niech władza lepiej tkwi?
Pies tylko skrzywi się na zapach
i wskaże sobie drzwi.